sobota, 4 listopada 2017

[3.1] BLOODLINES


Wczesny sobotni poranek na Hill Alley zaczął się cicho, nadzwyczaj spokojnie.

Misty Hill pogrążone było we śnie; wschodzące słońce nieśmiało wychylało się zza kominów fabryki, wystających ponad linią drzew po wschodniej stronie miasta. Max siedziała przy kuchennym stole, pochylona nad kubkiem gorącej, czarnej kawy i stosikiem pożółkłych fotografii, związanych gumką recepturką. Z pierwszego z brzegu zdjęcia wpatrywały się w nią wiecznie młode, przenikliwe oczy jej matki, pełne życia, bystre, orzechowe. Miała na nim osiemnaście lat, tak jak teraz jej córka - ktoś zrobił je jej tuż przed tym, jak zaszła w ciążę.

Siedziała na obrośniętym mchem powalonym konarze i śmiała się do obiektywu. Max lubiła myśleć, że fotograf rozbawił ją niebanalną historią, może czarnym humorem, który sama uwielbiała; że była szczęśliwa w chwili uwiecznionej przez aparat.

Katherine Tanner, którą znała Max, różniła się od tej ze zdjęcia. Twardo stąpała po ziemi, rzadko bujała w obłokach. Tęskniła za życiem, które zmuszona była porzucić i za przyszłością, z której musiała zrezygnować. Była pewna siebie, choć bez planu, bez perspektyw, często śmiertelnie przerażona. Starała się być dobrą matką, podejmować właściwe decyzje, jednak nie zawsze jej to wychodziło.

Max próbowała zapamiętać ją jak najdokładniej, jak najprawdziwiej. Przez lata tułaczki trzymała pod skórą wspomnienia z małego mieszkania na Brooklynie, chowając je przed beznadziejnością własnej sytuacji - dopatrując się w nich światła i strzępków nadziei w chwilach, gdy potrzebowała pomocnej dłoni. I choć bagaż, z którym przenosiła się z miejsca na miejsce nie był pokaźnych rozmiarów, zawsze najuważniej pilnowała tego pliku fotografii, niszczejących z każdą kolejną przeprowadzką.

Katherine z jej wspomnień i zdjęć, które trzymała, była kobietą o urzekającym uśmiechu, specyficznym usposobieniu i ponurym żarcie - nieustraszoną bohaterką w oczach swojego dziecka. Zwykle zmęczona wiecznym oglądaniem się przez ramię i ciążącą jej samotnością, płakała nocą, kiedy wydawało jej się, że córka nie może jej usłyszeć.

Max w głębi duszy wiedziała, że stało się z nią coś złego - wprawdzie nikt nigdy oficjalnie nie potwierdził jej śmierci. Któregoś poranka po prostu wyszła do pracy i... już nigdy nie wróciła.

Wyszła bez śniadania, zanim Max zdążyła się obudzić. Nie zostawiła żadnej kartki, nawet kilku słów na pożegnanie - jedynie zapach mielonej kawy w kuchni i brudny kubek w zlewozmywaku.

Po wielu latach wspomnienia z tamtego okresu zdążyły wyblaknąć, zmieszać się, poplątać. Max nie potrafiła już powiedzieć ile czasu spędziła wtedy w budynku komisariatu policji - kilka minut czy kilkanaście godzin?

Pamiętała jednak chłodną dłoń pracownicy opieki społecznej na swoim ramieniu, pobłażliwe uśmiechy funkcjonariuszy, otaczające ją wymuszone współczucie i nieubłaganie malejącą nadzieję na powrót Katherine do domu.

- Takie rzeczy się zdarzają. - Powtarzano jej, gdy zaczynała zadawać zbyt dużo pytań.

Ale dla Max nie było to wystarczająco dobre wytłumaczenie.

- Może inni ludzie tak znikają - odpierała ze złością. - Nie moja mama.

A gdy złość odchodziła, zostawała bezsilność. Max płakała w poduszkę przez wiele nocy, kuląc się na niewygodnym łóżku, które nie było jej, pośród dzieci równie opuszczonych i porzuconych jak ona. Minęły tygodnie, nim zaczęła spokojnie sypiać, bez krzyków i trzęsących się dłoni. Minęły miesiące, nim przyzwyczaiła się do życia w domu dziecka.

Minęły lata, nim nauczyła się bez żalu wymawiać słowo "mama".

Będąc dzieckiem Max wierzyła w potwory; te z szafy i te spod swojego łóżka. Wiary tej nigdy nie zakwestionowała jej matka - Katherine w gruncie rzeczy była szczera ze swoją córką, jednak nie mówiła jej wszystkiego.

Nie mówiła o potworach, czyhających na ich rodzinę.

Ani o tym, że niektóre z nich wcale potworów nie przypominały.

Katherine Tanner zostawiła córce pytania bez odpowiedzi, zbyt wiele wskazówek pozbawionych sensu i jedną, jedyną poradę, której Max kurczowo trzymała się przez wiele lat.

̶̶N̶̶i̶̶e̶̶ ̶̶o̶̶g̶̶l̶̶ą̶̶d̶̶a̶̶j̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶ę̶̶ ̶̶z̶̶a̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶e̶̶b̶̶i̶̶e̶̶


- ...Castiel.

Hannah uśmiechnęła się przez siłę, odchrząkując.
Tylko nie to, pomyślała. Nie znowu.

- Co cię tu sprowadza?

Pod obstrzałem wrogich spojrzeń Castiel czuł się wyjątkowo nieswojo. Nawet Hannah, niegdyś jego jedyna sojuszniczka, zdawała się patrzeć na niego z góry, chłodno, niczym na zwykłego intruza.
Instynktownie napiął mięśnie i zniżył głos.

- Przyszedłem zadać kilka pytań...

Hannah uniosła ostentacyjnie brew.

- ...Metatronowi. - dokończył.

Strażnicy wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia.

- Bracie, nie mogę ci na to pozwolić - odparła. - Nie po tym, jak pozwoliłeś Winchesterom... jak to ludzie mówią? Sprać go na kwaśne jabłko?

- Hanno - westchnął Castiel. - To istotna sprawa. Sięga czasów Apokalipsy, a może nawet i wcześniej. Nie przychodziłbym do ciebie, gdyby nie było to ważne.

- Nie wydaje mi się...

- Nie będę go nigdzie zabierać - Naciskał. - Tylko rozmowa przez kraty. Przy strażnikach.

Hannah skrzyżowała ręce na piersi.

- Zdajesz sobie sprawę, że twoje naginanie wszelkich zasad podważa mój autorytet w oczach podwładnych?

Castiel zacisnął zęby.

- ...proszę.

Strażnicy zbliżyli się o krok, gotowi odsunąć Castiela od bramy; Hannah powstrzymała ich gestem dłoni.

- Dobrze - mruknęła z nieukrywaną niechęcią. - Ale oby to była sprawa życia i śmierci!



Dochodziła piąta trzydzieści rano.

Każdy zdrowo myślący człowiek w Misty Hill (oprócz Max, choć w swoim przypadku zdrowe myślenie uznawała za kwestię sporną) spał.

Każdy poza Deanem Winchesterem.

Lista rzeczy trapiących Deana prawdopodobnie nie miałaby końca, gdyby ktoś poczuł się na siłach ją spisać. On sam nie pamiętał już czasów, kiedy było inaczej; zawsze znajdował się powód do zmartwień, pretekst do wstawania skoro świt.

Dean Winchester miał to do siebie, że martwiły go rzeczy, na które nie mógł nic poradzić: martwił go niezdrowy optymizm brata, martwił anioł, który przestawał być aniołem.
Martwiło go znamię na ramieniu, czarne oczy, potrzeba zabijania.
I martwiła go Max.

Max była niewiadomą; zagadką, której się nie spodziewał i o którą wcale się nie dopraszał. Walczył z własnym sumieniem zastanawiając się, czy powinien jej zaufać; Sam i Castiel zdawali się nie mieć w tej kwestii najmniejszego problemu.

Dean z kolei potrzebował konkretnego dowodu, ponieważ najzwyczajniej w świecie się bał - ponownego zawodu, kłamstw, kolejnego noża w plecach. Wielokrotne porażki - czy tego chciał, czy nie - uczyniły go ostrożniejszym.

Internet, choć długi i szeroki, nie znalazł jednak tej Max Johnson, której Dean szukał. Poirytowany zamknął laptop i spojrzał z niemym wyrzutem na śpiącego po drugiej stronie pokoju brata. Na jego nieszczęście Sam nie miał najmniejszego zamiaru się budzić - przewrócił się tylko na drugi bok i zachrapał, czego Dean nie był już w stanie przecierpieć.

Pół godziny później krążył pod oknami kamienic przy Hill Alley, wmawiając sobie, że wcale nie wygląda na zboczeńca.

Co więcej - na zboczeńca z problemami ze snem.

- To głupie - Powtarzał w myślach, wędrując w górę schodów budynku numer 112. - To bardzo, bardzo głupi pomysł.

Gdy otworzyły się przed nim zardzewiałe w zawiasach drzwi do mieszkania na trzecim piętrze, nie wiedział co powiedzieć. Max, oderwana od kontemplacji, z zimnym już kubkiem w dłoni, rzuciła:

- Może kawy, agencie Cobain?

Przez kilka kolejnych minut żadne z nich nie odezwało się słowem. Dean rozglądał się ostrożnie po ascetycznej, odrapanej z ciepła kawalerce, zerkając nieufnie w stronę Max, ona zaś siedziała na kuchennym blacie, przyglądając się swojemu odbiciu w brudnej powierzchni czajnika, i machała wesoło nogami.

Na zewnątrz dzwony pobliskiego kościoła obwieszczały wybicie szóstej rano. Dean zdziwił się, że podobnie jak on była już na nogach o tak wczesnej godzinie.

- Twój totalny brak zaufania można wyczuć na kilometr - powiedziała w końcu Max.

Dean spuścił głowę i nerwowo odchrząknął. Dziewczyna westchnęła, zeskakując na podłogę; nie była w stanie zliczyć, ile razy obmyślała scenariusz takiego obrotu spraw, jak długo układała w głowie odpowiednie argumenty.

Wciąż nie miała zielonego pojęcia, co mogłaby powiedzieć.

- Nie będę się przed tobą tłumaczyć, Dean - odezwała się po chwili, rozkładając bezradnie ręce. - Moje słowo przeciwko twoim przekonaniom.

Winchester oparł się plecami o ścianę i wlepił buńczuczne spojrzenie w gwiżdżący czajnik. Max odwróciła się twarzą do kuchenki, wywracając teatralnie oczami.

Dean, napuszony i z tęgim wyrazem twarzy, zawiesił wzrok na jej zgarbionych plecach i potarganych włosach, niedbale splecionych w warkocz.

I wtedy poczuł się wyjątkowo głupio.

Pomimo jego zachowania, Max ufała mu na tyle, by wpuścić go do własnego mieszkania, by stanąć do niego plecami, narażając się na atak, a on uporczywie budował wokół siebie mur ze strachu i uprzedzeń.

- Posłuchaj, Max...

Próbował zebrać myśli w sensowne zdanie, które w jakimś stopniu mogłoby tłumaczyć jego postawę - ale nie potrafił.

Max uśmiechnęła się do niego buntowniczo.

- Proszę - Podała mu kubek z kawą. - Nie naplułam do środka... Chociaż wyjątkowo mnie korciło.

Dean uśmiechnął się półgębkiem.

- Przepraszam.

- W porządku.

- Nie, mówię poważnie - westchnął, potrząsając głową. - Nie zrozum mnie źle, nie próbuję się usprawiedliwić, ale... Po tylu latach w tej, um, branży, trudno jest mi...

- Rozumiem, Dean. Naprawdę.

Odniósł wrażenie, że chciała powiedzieć coś jeszcze.

Max zacisnęła zęby, zbierając w sobie odwagę na powiedzenie na głos czegoś, co dotychczas uporczywie odpychała w niepamięć.

- Wiesz - mruknęła, rzucając mu spojrzenie spod ściągniętych brwi. - Pod tym względem moja mama była do ciebie całkiem podobna.

Dean Winchester był pierwszą osobą, która usłyszała całą jej historię bez uproszczeń, zmyłek czy niedociągnięć. W pewnym momencie zaaferowana swoją niecodzienną prawdomównością Max zaczęła plątać się we własnych słowach, aż w końcu nie była w stanie złapać oddechu.

- Więc nie wiesz co się z nią stało?

Pokręciła przecząco głową, wypuszczając powietrze z ust.

- Szukałam, pytałam, dosłownie wyłaziłam ze skóry, żeby się czegoś dowiedzieć - odparła. - Ona... jakby zapadła się pod ziemię.

Dean oparł łokcie o blat, wbijając wzrok w czarne jak smoła fusy na dnie kubka po kawie.

- Była łowcą? - spytał.

Max zawahała się.

- Początkującym, jeśli w ogóle - Przetarła dłońmi oczy zmęczone brakiem snu. - Wstąpiła do policji gdy przestałam być niemowlakiem. Myślę, że chciała mieć legalny dostęp do broni i wiedzieć, jak jej używać.

Podsunęła mu jedno ze zdjęć, na którym były razem; święta Bożego Narodzenia z małą, suchą choinką w tle i dwiema na pozór szczęśliwymi postaciami, uśmiechającymi się do aparatu.
Na odwrocie widniał napis, nabazgrany w pośpiechu koślawą czcionką.

̶̶N̶̶i̶̶e̶̶ ̶̶o̶̶g̶̶l̶̶ą̶̶d̶̶a̶̶j̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶ę̶̶ ̶̶z̶̶a̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶e̶̶b̶̶i̶̶e̶̶

- Kazała ci uciekać - stwierdził. - Wiedziała, że coś jej się stanie?

- Na to wygląda.

- A twój ojciec?

Max fuknęła pod nosem.

- Sama chciałabym wiedzieć - powiedziała cicho, skubiąc nerwowo skórę wokół paznokcia kciuka. - Nigdy go nie widziałam, nie mam pojęcia jak się nazywa. Mama ani razu o nim nie wspomniała.

Dean podniósł wzrok znad fotografii i wlepił go w siedzącą naprzeciwko dziewczynę. Max uciekła spojrzeniem w bok i zacisnęła zęby; wzmianki o ojcu zdawały się być dla niej... co najmniej kłopotliwe.

Była na siebie zła za okazywanie słabości. Życie w drodze wymagało od niej trzeźwości umysłu i ukrycia uczuć głęboko, tak, aby nikt nie mógł jej zranić, wykorzystać jej słabego punktu - w rzeczywistości było to niemal niemożliwe do wykonania.

- Wiesz już jak załatwić piaskuna? - spytała Max, zmieniając temat.

Dean odchrząknął.

- Niezupełnie. Każde źródło podaje co innego... Same bzdury.

- Mogę po pracy poszperać w bibliotece - rzuciła. - Może coś znajdę.

- Nie chce mi się wierzyć, że biblioteka w Misty Hill... Zaraz. Pracujesz dzisiaj?

- Cały tydzień - Z całych sił próbowała się nie skrzywić. - Wiesz, nie żebym skakała z radości, ale mam spore problemy z czynszem odkąd Walker Vega nie żyje.

- Zaraz, Walker Vega? - Dean zamrugał. - Stary Walker? Jedna z ofiar?

- Mhm - mruknęła. - Pracowałam u niego w serwisie. Janice to dobra szefowa, ale skąpi pensji, a u Starego przynajmniej miałam co włożyć do lodówki.

Dean odruchowo rzucił okiem na niewielkich rozmiarów pudło - gdyż lodówką nie dało się tego nazwać - wciśnięte między kuchenne szafki.

- Jak ci się tu żyje, Max? - spytał. - W tym mieszkaniu. W Misty Hill.

Dziewczyna uniosła brwi, zbita z tropu.

- Dobrze...? Tak myślę. Małe ale własne, nie?

Przełknęła nerwowo ślinę. Nie była przygotowana na taką rozmowę.

- Chciałabym tu zostać, przynajmniej do ukończenia szkoły.

Dean zrozumiał przekaz: "Mam serdecznie dosyć uciekania."

- A gdybyś mogła zostać dłużej?

Żołądek podskoczył jej do gardła.

- Nigdy... o tym nie myślałam.

Dean uśmiechnął się z przekąsem. Nie uwierzył jej na słowo - mieli całkiem podobne charaktery, a on z całą pewnością nigdy nie powiedziałby nikomu o swoich skrytych pragnieniach.

- Mogłabym... - Odpłynęła myślami. - Mogłabym przejąć serwis Starego Walkera, jeśli nikt mnie nie uprzedzi. I wynająć większe mieszkanie. I wreszcie solidnie opierdolić sąsiada z góry, bo sukinkot ciągle zapycha zsyp pudełkami po pizzy.

Mówiła z lekkością - tak, jakby gdzieś w zakamarkach wyobraźni miała już wszystko dokładnie zaplanowane.

- Chociaż sąsiada mogę opierdolić tak czy siak.

Deanowi nie przeszkadzało nawet, że zdawała się mówić bardziej do siebie niż do niego - przyglądał jej się z pewnego rodzaju zafascynowaniem, gdy przez głowę przeszła mu myśl, że patrzy na swoje odbicie w krzywym zwierciadle.

- Chyba musiałabym wziąć kredyt...

Zmarszczył czoło, zaintrygowany własnym odkryciem.

- Nie, nie, nie. Kredyt na fałszywe nazwisko? Ciemna dupa, federalni na karku...

- Zaraz, chwila, moment - Dean uniósł brwi, wyrwany z rozmyśleń. - Nie... nie nazywasz się Max Johnson?

No jasne, pomyślał. Dlatego nie mógł znaleźć o niej informacji w Internecie.

Pokręciła głową, śmiejąc się pod nosem. W zakamarkach jej pamięci zaświeciła się czerwona, ostrzegawcza lampeczka - może nie powinna była puszczać pary z ust?

Dziwiła się samej sobie. W ciągu ostatnich dwóch dni była dziurawa niczym sito i wypływały z niej wszystkie sekrety - a jeszcze nie tak dawno wmawiała sobie, że ma problemy z zaufaniem.

- Fałszywki są dobrym zabezpieczeniem, agencie Cobain - powiedziała z przekąsem. - Zwłaszcza kiedy się ucieka.

Dean uśmiechnął się półgębkiem.

- Więc jak naprawdę się nazywasz?

Max westchnęła.

- Tanner - odparła. - Mary-Johanne Tanner.

Dean znieruchomiał.

- Dziwacznie - dodała Max. - Ale podobno to rodzinne imię.

/to be continued/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz