sześć lat wcześniej
Rufus Turner znalazł się
w stanie Nowy Jork zupełnym przypadkiem. Ot, przez głupie
nieporozumienie. Wprawdzie był człowiekiem rzadko wychodzącym z domu, za
jedynego kompana uznającym butelkę whisky Johnny Walker Blue, ale
przecież czego się nie robi dla starego przyjaciela?
- Niczego się nie robi! -
Poprzysiągł Rufus, przeklinając w myślach wszystkie bóstwa, jakie
podkusiły go do opuszczenia mieszkania. - Niczego, nigdy więcej!
Zacisnął ze
zrezygnowaniem dłonie na kierownicy. Droga przed nim świeciła pustkami, a
przynajmniej tak mu się wydawało - w tej paskudnej, niekończącej się
ulewie niczego nie mógł być pewien. Zmrużył oczy, wpatrując się w
pucowaną wycieraczkami przednią szybę samochodu, gdy jego wzrok napotkał
rozmytą różową plamę na poboczu drogi, która wyraźnie do niego machała.
Kierowany bardziej odruchem niż zdrowym rozsądkiem, wcisnął hamulec.
Rufus Turner niejedno w
życiu przeżył i widział, różnych więc dziwactw mógł oczekiwać - nie
spodziewał się jednak trzęsącej się ze strachu i zimna dwunastolatki, z
dala od miasta, w samym środku... no, dosłownie niczego.
- Potrzebujesz podwózki do miasta?
Dziewczynka pokręciła
głową. Rufus przyglądał jej się w konsternacji, gdy wdrapywała się na
siedzenie pasażera z wypchanym po brzegi plecakiem zwisającym jej z
ramienia. Miała zdarte do krwi knykcie i podrapaną buzię. "W co ten
dzieciak się wpakował?" pomyślał.
- Gdzie są twoi rodzice?
Dziewczynka z tęgą miną wskazała naszywkę na rękawie różowej kurtki: "Własność przytułku dla małoletnich".
Rufus pokiwał w
zamyśleniu głową, jakby sam do siebie, i odpalił silnik. Wydawało mu
się, że między rzężeniem pod maską a stukotem deszczu o dach samochodu
usłyszał ciche "jak najdalej stąd".
- Powiesz mi co się stało?
Zerknął na nią kątem oka. Wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt za szybą, zaciskając dłonie na krawędziach fotela.
- Nie uwierzy mi pan.
Chciała dodać: "Nikt nigdy nie wierzy."
Rufus uśmiechnął się pobłażliwie, chociaż nie powinien. Słowa "nie uwierzy mi pan" potwierdziły tylko jego najgorsze obawy.
Przekraczając granicę
stanu pomyślał, że Bobby Singer wykorzystał u niego już wszystkie
przysługi. I że teraz nareszcie odpłaci mu się z nawiązką.
obecnie
- Tak, pani profesor.
- Nie, pani profesor.
- Nic nie wiem na temat włamania, pani profesor.
Max splotła palce dłoni
na kolanach, uśmiechając się niewinnie do swoich rozmówców. Zestresowana
zaistniałą sytuacją dyrektor Calaghaan krążyła po gabinecie z rękami
skrzyżowanymi na piersi i poirytowaniem wymalowanym na twarzy.
Sam Winchester, gotujący się pod grubą sztruksową marynarką, zerkał porozumiewawczo w stronę starszego brata.
Dyrektor Calaghaan nie
należała do osób naiwnych, ani tym bardziej głupich; potraktowała
sugestię agentów federalnych bardzo poważnie. Jednak w stosunku do Max,
jak i do pozostałych przesłuchiwanych uczniów z jej rocznika, miała
mieszane uczucia. W gruncie rzeczy była sceptycznie nastawiona do całego
tego cyrku, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafiła pojąć, jak
przeciętnego nastolatka mogłaby zainteresować teczka raportów z, według
niej, pospolitego policyjnego dochodzenia.
Pani Calaghaan nie brała jednak pod uwagę kilku istotnych rzeczy, o których najzwyczajniej w świecie nie miała pojęcia.
Po pierwsze: Max z całą pewnością nie można było nazwać przeciętną nastolatką.
Po drugie: dochodzenie może i było pospolite, ale okoliczności w jakich zginął Stary Walker z całą pewnością nie.
Max z dumą odpierała
więc nieufne spojrzenia agentów służb specjalnych. To nie był pierwszy
raz, kiedy spotkała się twarzą w twarz z funkcjonariuszami w garniturach
i nie pierwszy, kiedy uznano ją za potencjalną podejrzaną.
Było ich dwóch; jeden
przerażająco wysoki i drugi z niekoniecznie przyjaznym wyrazem twarzy.
Obaj w tanich marynarkach, opaleni, ponurzy i absolutnie niepodobni do
tych, na których miała dotychczas nieprzyjemność się natknąć.
Bułka z masłem, pomyślała.
Była przerażona w trzy diabły.
- Dyrektor Calaghaan, czy moglibyśmy porozmawiać z nią na osobności?
Pani profesor nie
wyglądała na zadowoloną, gdy opuszczała sekretariat. Zanim zamknęły się
za nią drzwi posłała swojej uczennicy pokrzepiające spojrzenie; Max
zastanowiła się, czy pani pedagog darzyła ją aż taką sympatią, czy po
prostu obawiała się o swoją opinię w kuratorium.
Wyższy z mężczyzn przewertował teczkę dokumentów oznaczoną jej nazwiskiem.
- A więc, Maxine...
- Po prostu Max.
Uniwersalne, trzyliterowe imię, łatwe do zapamiętania, chwytliwe.
Z w y c z a j n e.
Ostatnim, czego chciała
Max było nadmierne wyróżnianie się z tłumu. Zwłaszcza, że i bez
finezyjnego imienia była wyraźnym punktem na radarze wszystkich stworów,
powszechnie uznawanych za wymyślone.
- Max Johnson, lat osiemnaście, urodzona w Detroit?
Max pokiwała mozolnie głową. Znała na pamięć niemal każde słowo w swojej kartotece.
Sentyment; sama ją sfałszowała.
- A więc Max, co robiłaś we wtorek o godzinie dwunastej?
Jego partner stał pod
ścianą z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej i przyglądał jej się
nieprzychylnym wzrokiem. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że już go gdzieś
widziała.
- Jadłam lunch w szkolnej stołówce, sir. - odparła. - Moi przyjaciele mogą to potwierdzić.
Problem polegał jednak
na tym, że poza River Ferreirą, córką komendanta policji, i kilkorgiem
jej znajomych ludzie podchodzili do Max z rezerwą.
Dużą.
Zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę.
- Mogę zobaczyć pańską odznakę, sir? - rzuciła.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- N...
- Mam do tego prawo, czyż nie?
Sam Winchester posłał
bratu skwaszone spojrzenie. Dean, z wyjątkowo niezadowolonym nawet jak
na siebie wyrazem twarzy, sięgnął do kieszeni marynarki i rzucił na
biurko futerał z odznaką.
Można powiedzieć, że
liczyła na fart. Stojący przed nią mężczyźni mieli jednak w sobie coś
znajomego; zmęczone spojrzenie, pełne gniewu i zrezygnowania, które sama
zwykła widywać w lustrze.
Zastukała paznokciami w
legitymację i uśmiechnęła się znacząco do nachylonego nad biurkiem
agenta. Sam, wzdychając, wręczył jej swoją odznakę.
- Agenci Grohl... i Cobain? - uniosła brwi. - A to ciekawe. Bardzo ciekawe.
Dean zacisnął zęby. Przez głowę prześlizgnęła mu się myśl o byciu zdemaskowanym przez nastolatkę, co mocno uderzyło w jego ego.
Max z kolei odetchnęła z ulgą.
Spotykała łowców już
wcześniej. Z reguły pracowali w parach, byli zgryźliwi i uporczywie
powtarzali jej, żeby trzymała się z daleka od tego beznadziejnego
biznesu.
Miała w zwyczaju ich nie słuchać.
Odrzuciła mężczyznom odznaki.
...podrobione odznaki.
Na Boga, pomyślała. Czy cokolwiek w tym pomieszczeniu jest prawdziwe?
- Oficjalna wersja głosi
- Uśmiechnęła się pogodnie, podnosząc się z biurowego krzesła - że ja
nic nie wiem, a wy nie jesteście oszustami.
Zaśmiała się w duchu na dźwięk słowa oszustami.
Sam zamarł; jego brat z kolei wyglądał na wytrąconego z równowagi. Obaj zagrodzili Max drogę, gdy sięgała do klamki od drzwi.
- Nie tak szybko!
Max westchnęła ze
zrezygnowaniem. Nie miała w planach wchodzić im w paradę; już
wystarczająco namieszała włamując się do komisariatu ze złudną nadzieją,
że uda jej się rozwiązać tę sprawę na własną rękę.
Starszy Winchester przełknął nerwowo ślinę.
- Odznaki są odnowione,
świeżo wyrobione z polecenia przełożonego... - Wbił w nią stanowcze
spojrzenie z nadzieją, że zdoła ją przekonać do zmiany zdania. -
Wszystko jest w najlepszym porządku, nie ma powodu do...
Jednak coś w uśmiechu
Max zbiło go z tropu. Wydawała się być niewzruszona, spokojna, choć w
teorii powinna była zareagować zupełnie inaczej; jakby nic jej nie
zdziwiło.
Minęło kilka dłuższych chwil zanim Dean zrozumiał.
- Raporty są bez
znaczenia. - mruknęła dziewczyna, cofając się w głąb pomieszczenia. - To
same ogólniki, z których równie dobrze można wywnioskować, że Starego
Walkera zabiła Wielka Stopa.
- A więc to ty je zwinęłaś z posterunku?
Kiwnęła niemrawo głową, a
mężczyźni wymienili się spojrzeniami. Dean rzucił do brata bezgłośne "a
nie mówiłem?" i uśmiechnął się do Max półgębkiem.
- Twoi rodzice cię w to wciągnęli? - spytał.
Max zacisnęła usta w
cienką linię, dusząc w sobie chęć odwrócenia wzroku. Czasem zastanawiała
się, czy kiedykolwiek uda jej się to opanować.
Winchester uznał milczenie za znak, że nie należy ciągnąć tego tematu.
- Jestem Dean. - powiedział. - Ten wielkolud za tobą to Sam, mój młodszy brat.
Sam kiwnął głową w
ramach przywitania i z
ulgą zdjął z siebie przepoconą marynarkę.
- Nie wiedziałam, że da się w tym biznesie mieć rodzinę. - Max zmarszczyła brwi.
Ukłuła ją zazdrość. Jej rodzina była tematem... raczej kłopotliwym.
Dean poklepał brata po ramieniu.
- Chwilami jest nieciekawie. Ale hej, we dwoje raźniej, nie?
Sam posłał jej ciepły uśmiech, do którego nie była przyzwyczajona.
Spróbowała przyjrzeć im
się jeszcze raz, z nieco innej perspektywy. Sucha skóra, kilkudniowy
zarost, zbyt wiele blizn jak na zwykłego Kowalskiego. Wyglądali tak,
jakby i do nich los niezbyt często się uśmiechał.
Max z reguły nie wysilała się na przesadną sympatię - tym razem uśmiechnęła się najpogodniej, jak tylko potrafiła.
- Hill Alley 112,
mieszkanie numer 34B, byłabym wdzięczna za fatygę po teczkę. - Poprawiła
szkolną torbę, zsuwającą jej się z ramienia. – Sama wolę się z nią po
mieście nie kręcić. A teraz, panowie, hasta luego, ponieważ ucieka mi hiszpański.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, Dean pokiwał w zamyśleniu głową i uśmiechnąwszy się półgębkiem, rzucił:
- To może być całkiem ciekawa sprawa, nie?
Max niechętnie pogodziła się z myślą, że River nie zmieni tematu do końca tygodnia.
Miesiąca.
Roku.
- Niesamowite! Wiesz,
niczego nie ukradłam, ale te nerwy i adrenalina... To było ekscytujące!
Sama rozumiesz, to f e d e r a l n i!
Grzecznie ignorując
monolog koleżanki, rozejrzała się po szkolnym korytarzu. Sam i Dean -
jak zapamiętała - wyrastali ponad głowami kłębiących się w hallu
licealistów.
Czuła się zdecydowanie
lżej z myślą, że ktoś jeszcze znał prawdę o śmierci Starego Walkera.
Trzymanie tajemnic w mieście takim jak Misty Hill zawsze wiązało się z
dużą dozą ryzyka; szczególnie, jeśli ów tajemnicę znała tylko jedna
osoba.
A zwłaszcza, gdy tą osobą była Max.
Na przekór wszystkiemu
poczuła dziwną chęć by drążyć temat. Szukać dalej. Znaleźć to coś, co
załatwiło Starego Walkera Vegę i zawalczyć o własny święty spokój.
- Hej, wiesz co? - River spoważniała. – Tych dwóch może tu całkiem długo zabawić.
Max poczuła się zbita z pantałyku. River sprawiała wrażenie, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej.
- W Misty Hill może i rzadko kiedy coś się dzieje, ale... to naprawdę dziwne miasto - Dodała. - Rozumiesz o co mi chodzi?
Max zmarszczyła brwi. Dean, kierujący się z bratem do wyjścia, posłał jej porozumiewawcze spojrzenie.
- Spotkamy się później, co? - rzuciła. - Mam... pewną sprawę do załatwienia.
River pomachała jej na pożegnanie i podążyła za nią wzrokiem, dopóki Max nie zniknęła w tłumie uczniów.
- No, nareszcie - mruknęła sama do siebie. - Ile można czekać?
- Nic?
Castiel pokręcił przecząco głową. Dean zacisnął zęby i kopnął leżący u jego stóp kamyk prosto w przydrożne krzaki.
- Pogorszyło ci się. - mruknął Cas, nie siląc się na zadawanie pytań.
Dean i tak nie udzieliłby mu szczerej odpowiedzi.
Stojący obok Sam ze zrezygnowaniem wbił wzrok w czubki swoich butów.
- Trudno. - Starszy
Winchester przeniósł energicznie ciężar ciała z pięt na palce, jakby
próbował uwolnić się od natrętnych myśli. - Musimy szukać dalej. To nie
koniec świata, nie?
- Bardzo zabawne. - Sam wywrócił oczami. - Uśmiałem się jak norka.
- No, wiesz o co mi chodzi.
Sam wiedział, chociaż
wolał odsuwać od siebie myśl, że do policzenia wszystkich "końców
świata" jakie przeżył nie starczyłoby mu palców u rąk.
Problem Deana mógł zaś nie oznaczać końca świata dla mieszkańców Ziemi, ale z pewnością był nim dla Sama i Castiela.
- Wiecie co? - Dean uśmiechnął się pogodnie. - Poszedłbym na piwo. Jest w tej dziurze jakiś bar?
Cas zmarszczył brwi.
Twoje oczy są zielone, z n a j o m e!
- Znam jeden w okolicy. - mruknął.
Max siedziała na barowym
taborecie twarzą do stojącego na blacie wiatraka i kartkowała
wypożyczony ze szkolnej biblioteki zbiór podań i mitów. Upał, który
znienacka uderzył w Misty Hill skutecznie odstraszył klientelę od
pozbawionego klimatyzacji baru U Janice, więc kiedy otworzyły się drzwi, zainteresowana podniosła wzrok.
Spróbowała przed samą sobą wysilić się na zdziwienie, kiedy za Samem i Deanem do knajpy wszedł Prochowiec.
- Nie na służbie, mam nadzieję? – Z uśmiechem zeskoczyła ze stołka. - Się masz, Castiel.
Sam uniósł brwi w zaciekawieniu.
- Zaraz. Znacie się?
Dziewczyna pokręciła głową ze śmiechem; Castiel, pod obstrzałem żądających wyjaśnień spojrzeń, mruknął:
- Możliwe, że wczoraj trochę za dużo wypiłem.
Podała im butelki z piwem i oparła dłonie o blat. Dean przyjrzał jej się spod ściągniętych brwi.
Poczuła się nieswojo.
- Oho, znam to
spojrzenie. - fuknęła, wznosząc wzrok do sufitu. - Zaraz mi powiesz, że
powinnam trzymać się z daleka od tego biznesu, hm?
- Każdy kto ma wybór powinien dać sobie z tym spokój. - burknął.
Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami.
- Każdy kto ma wybór raczej daje sobie z tym spokój, Dean.
Sam posłał bratu sugestywne spojrzenie. Max zaintrygowana uniosła brwi.
- Zgaduję, że wy też go nie mieliście, co?
- My to co innego. - odburknął Dean.
- Gówno prawda. - Max pokręciła głową z niedowierzaniem. - Wy, łowcy, wszyscy mówicie dokładnie to samo.
Tłumiąc gniew podsunęła Samowi wypożyczoną książkę i zastukała palcem w wytłuszczoną czcionkę u góry strony.
- To cholerstwo przylazło tu za mną - mruknęła, po czym dodała nieco ciszej: - Każde cholerstwo za mną przyłazi.
Dean upił łyk piwa, łypiąc na dziewczynę spod ściągniętych brwi.
- W jakim sensie "przylazło"?
Max
przez kilka sekund nie odpowiadała. Cichy głosik sumienia podpowiadał
jej, że powiedziała za dużo, zdecydowanie za dużo, i że będą z tego
kłopoty.
Ale słowo się rzekło.
- Nie mam zielonego
pojęcia jak to działa, okej? - westchnęła. - Po prostu... Niezależnie
gdzie się pojawię, po jakimś czasie c o ś zjawia się za mną.
- Coś? - Sam oderwał wzrok od lektury. - W sensie nie jeden... konkretny gatunek?
- Cała plejada dziwadeł - zaśmiała się. - Jak impreza u Kardashianów.
Z czasem Max nauczyła się stroić sobie żarty dla rozluźnienia; na początku wcale nie było jej do śmiechu.
- Istnieje pewien
schemat. - Przeczesała palcami włosy. - Z reguły mijają trzy miesiące
zanim, powiedzmy, znowu pojawiam się na potwornym radarze.
Dean mimowolnie się uśmiechnął; "potworny radar" zdecydowanie pasował do jego poczucia humoru.
- Najczęściej pakuję
walizki szybciej, zanim ktoś zdąży kopnąć w kalendarz, ale czasami
kompletnie nie trzymają się reguły. Zwłaszcza...
Max urwała, zachodząc w
głowę, czy jej rozmówcy nie uznają ją za wariatkę. Chociaż... w tym
wypadku granica wariactwa była raczej tworem wątpliwego istnienia.
Szczególnie po całym tym apokaliptycznym bagnie, jakie miało miejsce
parę lat wcześniej.
- Zwłaszcza co?
- Skrzydlate skurwysyny - fuknęła. - Niebiańscy biurokraci od siedmiu boleści.
Castiel zachłysnął się piwem.
- Anioły? - Odkasłał. - Anioły też?
Kiwnęła głową.
- Bywały raczej... trudne w negocjacjach.
Dean uniósł pytająco brwi.
- Z jakiegoś powodu
zależy... zależało im na mojej głowie - Max pospieszyła z wyjaśnieniem. -
Najchętniej odseparowanej od reszty ciała.
Sam i Dean posłali
Castielowi wyczekujące spojrzenie, jednak ten wydawał się być tak samo
zbity z tropu jak oni. Max przekrzywiła głowę, przypatrując im się z
zaciekawieniem.
Nie do końca takiej reakcji oczekiwała.
- A więc, panowie, nie
oceniajmy książki po okładce. - Uśmiechnęła się szarmancko, nachylając
się nad zbiorem. - A mówiąc o książce, zajmijmy się może naszym zabójcą.
- Piaskun? - Dean przesunął opuszkami palców po wytłuszczonym nagłówku. - A ja zawsze myślałem, że chodzi o piaskowego dziadka.
- Pasuje do profilu - rzuciła Max. - Żywi się przysadką mózgową. I poluje nocą.
- Tak samo jak kitsune - wtrącił Sam. - Brałaś to pod uwagę?
Max prychnęła, rozczarowana jawnym brakiem wiary w jej profesjonalizm.
- Kitsune było moim
pierwszym skojarzeniem - odparła - tyle, że one są raczej łatwe do
wyeliminowania, a piaskuny... Niekoniecznie. W każdym razie nie
znalazłam żadnych informacji o tym jak i czym można je zabić.
Castiel zerknął Deanowi przez ramię.
- "Okres żeru piaskunów
trwa miesiąc, raz na dwadzieścia lat, kiedy cały cykl księżyca ma
miejsce w ciągu jednego miesiąca" - przeczytał. - "Pełnia, będąca połową
cyklu od nowiu do nowiu, jest czasem rozrodu piaskunów, podczas którego
są najbardziej podatne na zranienie."
- Podatne na zranienie? -
Dean uśmiechnął się drwiąco. - Znaczy się, że rozklejają się jak małe
dzieci, gdy piaskunowa paniusia da im kosza przed dotarciem do trzeciej
bazy?
Sam wywrócił oczami i wystukał coś na klawiaturze swojego telefonu.
- Zgadza się -
powiedział. - "Październik miesiącem lunacji; zaobserwujemy cały cykl
księżycowy od pierwszego do trzydziestego pierwszego października."
Max ogarnęła niezdrowa ekscytacja; czuła się jak małe dziecko, podjadające słodycze pod nieobecność rodziców.
- Kiedy wypada pełnia? - spytała.
- Wygląda na to, że - Sam uniósł brwi - ...pojutrze.
Dean klasnął w dłonie i poderwał się na równe nogi. Castiel spojrzał na niego z ukosa.
- Spróbuję trochę
podzwonić, może ktoś będzie wiedział czym załatwić to cholerstwo. Ale ty
- zwrócił się do Max - ty, dzieciaku, lepiej się do tego nie mieszaj,
dobra? Damy sobie radę.
Zacisnęła zęby i
tłamsząc chęć walki o swoją rację pokiwała głową bez przekonania. Dean z
poczuciem spełnionego obowiązku dopił piwo i oddalił się na kilka
kroków.
- A tego co ugryzło? - burknęła, wwiercając się wzrokiem w jego plecy.
Sam i Castiel wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
Winchester oddał Max
zbiór i przyjrzał jej się z zaciekawieniem. Choć chłodne spojrzenie
dodawało jej lat, wciąż była bardzo młoda - w jego wieku, kiedy wyjechał
na studia. Miała mocno zarysowaną linię szczęki i nos upstrzony
piegami, a włosy długie i ciemne, związane w koński ogon. Wciąż
wyprostowana, wyuczona przyczajonej pozy przypominała mu zwierzę gotowe
do ucieczki w przypadku zagrożenia.
- Kiedy... - zawahał się. - Kiedy zaczęłaś...
Szukał odpowiedniego określenia.
- ...uciekać? - dopowiedziała.
Sam przytaknął. Max wbiła spojrzenie gdzieś ponad nim; miała spokojne, zielone oczy, które wydały mu się dziwnie znajome.
- Miałam dwanaście lat. -
westchnęła. Dała sobie chwilę na zastanowienie, jak ubrać wspomnienie w
słowa. - Któregoś dnia wolontariuszkę domu dziecka, w którym mieszkałam
znaleziono... cóż, wysuszoną do cna. Zginęło tam jeszcze kilka osób,
dzieciaków i pracowników, zanim spakowałam manatki i zwiałam.
Przez krótką chwilę Sam chciał zapytać skąd wiedziała; ugryzł się jednak w język, zanim udało mu się skleić pytanie w całość.
- Gdzie mieszkałaś? - zapytał w zamian.
W międzyczasie Dean odłożył telefon i wrócił na barowy stołek. Max podsunęła mu drugie piwo.
- W Nowym Jorku, od
urodzenia. - Uśmiechnęła się łagodnie do dziecięcych wspomnień. - W
wyniku... komplikacji do sierocińca trafiłam niedługo po dziewiątych
urodzinach.
Max nie lubiła wracać
myślami do wspomnień z tamtego okresu. Potrząsnęła nerwowo głową; nie
chciała pozwolić sobie na nostalgię, nie teraz.
- I od tamtego czasu żyjesz na walizkach? - Z zamyślenia wyrwał ją głos Deana.
Spojrzała na niego
nieufnie. Sprawiał wrażenie niedowiarka, którego nie satysfakcjonowało
słowo, jakby czekał, aż Max da po sobie poznać, co tak naprawdę przeżyła
przez ostatnie kilka lat.
- Coś w tym guście. - Wzruszyła ramionami, na przekór.
Nie zamierzała dać się sprowokować.
- Wiecie, ja naprawdę
nie szukam kłopotów. – mruknęła - Ja wręcz próbuję się przed nimi
bronić, ale dosyć gównianie mi to wychodzi.
Sam uśmiechnął się półgębkiem.
- Jak nam wszystkim, Max. - Upił łyk piwa. - Witamy w klubie.
Maszerowała w dół ulicy z
bestiariuszem pod pachą i głową ciężką od myśli. Rosnący księżyc,
wyłaniający się zza chmur, zdawał się szyderczo do niej śmiać; nie mogła
pozbyć się przeczucia, że nadchodząca pełnia mogłaby przynieść
odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań, a nawet na to jedno
najważniejsze: dlaczego znajdowała się na celowniku?
Pluła sobie w brodę, że przystała na taki układ.
Nie mieszać się. Trzymać się z daleka.
Udawać, że problem nie istnieje.
Nawet głos zdrowego
rozsądku, który tak często zatruwał jej życie, dał za wygraną. Ostatnie
kilkanaście godzin przypominały jej karuzelę w wesołym miasteczku, którą
ktoś przestawił na najszybsze obroty.
- Max!
Zatrzymała się. Castiel dogonił ją w kilku susach.
Przez myśl przeszło jej, że wygląda na chorego - miał wyraźnie przekrwione oczy i zapadnięte policzki.
- Hej, dobrze się czujesz?
Castiel kiwnął sztywno głową, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć. Nie czuł się dobrze już od naprawdę długiego czasu.
- Mam do ciebie pytanie odnośnie... - Zawahał się; Max spojrzała na niego wyczekująco. - Aniołów.
Nie mogła powiedzieć, że się tego nie spodziewała.
- Strzelaj.
- Czy któryś z nich... - zawahał się - powiedział ci dlaczego... chcą cię zabić?
Max zmarszczyła brwi.
Chcą, przeszło jej przez myśl. Czas teraźniejszy.
- Powiedział - przytaknęła - ale nie miało to najmniejszego sensu.
- To znaczy?
- To znaczy, że nic nie
znaczy - Wzruszyła ramionami. - Usłyszałam tylko coś w stylu "jesteś
zagrożeniem dla naczynia!" Jakiego, do cholery, naczynia? Kompletne
bzdury.
Castiel znieruchomiał.
- Kiedy... kiedy to było?
- Ze trzy, chyba cztery lata temu. - Zamyśliła się. – Pamiętasz te trzęsienia ziemi i inne kataklizmy? To był ten rok.
Nie odpowiedział.
- Ma to jakieś znaczenie?
- N-nie. - Cas pokręcił przecząco głową. - Rzeczywiście, kompletne bzdury.
Max odpowiedziała mu gorzkim uśmiechem.
- Jak mówiłam - rzuciła odchodząc. - Skrzydlate skurwysyny z harfami.
Castiel patrzył za nią w
osłupieniu jeszcze przez kilka chwil, dopóki nie skręciła w jedną z
bocznych alejek. Mozolnym ruchem sięgnął do kieszeni płaszcza po telefon
i wybrał numer do Deana.
Ulica pogrążyła się w ciszy.
- Ja nie mam harfy. - mruknął Cas, nim Dean zdążył odebrać telefon.
Stacja benzynowa w zabitej dechami mieścinie niedaleko Thief River Falls była pierwszą czynną w hrabstwie, na jaką natrafił.
- Trzeci dystrybutor. I puszkę Sprite'a, poproszę.
Ekspedientka nawinęła
kosmyk włosów na palec, rzucając mu pozbawione zainteresowania
spojrzenie. Aspen Vega z ciężkim westchnieniem wysilił się na uśmiech,
idiotycznie pogodny w stosunku do pory dnia.
Wczesnym rankiem kokieteria kompletnie nie szła po jego myśli.
- Poprosiłbym o szybką
obsługę... - Rzucił okiem na identyfikator przypięty do jej koszulki. -
Caroline, słońce. Zrobisz to dla mnie?
Caroline zmrużyła ostrzegawczo oczy i - najwolniej jak tylko potrafiła - sięgnęła do stojącej za jej plecami lodówki.
- No chyba kurwa sobie jaja...
Uniosła brwi, fukając pod nosem.
- Spieszysz się facet na pogrzeb czy jak? - rzuciła opryskliwie.
Aspen zacisnął nerwowo palce na trzymanym w dłoniach portfelu.
- No widzisz słońce, troszeczkę się spóźniłem. - odparł, wzruszając ramionami. - Staruszek gnije pod ziemią już od kilku dni.
Policzki Caroline przybrały kolor dojrzałego pomidora.
- To dostanę tego Sprite'a czy nie?
- Tak tak, już... Ja, już...
Aspen uśmiechnął się pod
nosem, ignorując dziwne ukłucie w klatce piersiowej, pojawiające się za
każdym razem, gdy wspominał swojego ojca.
- Życzę miłej podróży! -
rzuciła Caroline z przesadną uprzejmością, gdy skierował się do
wyjścia. - I oczywiście zapraszamy ponownie!
Szarpnął za klamkę gwałtowniej, niż miał w zamiarach.
- A całuj mnie w zad, głupia ropucho.
Uderzyła go fala
lodowatego, nocnego powietrza. Owinął się ciaśniej kurtką i wytężył
wzrok. Gdzieś w ciemnościach zaparkował samochód, stary pickup z
rzężącym silnikiem i ubłoconym jednośladem na pace. Minęło kilka dobrych
chwil zanim jego oczy przyzwyczaiły się do mroku; niebo na wschodzie
zaczynało przybierać kolor ciemnoszarej papki, gdy siadał za kierownicę.
Zawiesił wzrok na jasnym punkcie ponad linią drzew, przyciskając
zmarznięte dłonie do nawiewu.
Myśl o powrocie do Misty
Hill napawała go absurdalnym wręcz przerażeniem. Uciekając z miasta
poprzysiągł sobie, że nigdy więcej do niego nie wróci, nawet obok niego
nie przejedzie - teraz tę obietnicę łamał, choć z teoretycznie słusznych
powodów.
Nie rozmawiał z ojcem od
lat; nawet gdyby chciał, Walker Vega prędzej zrzuciłby na siebie
samochód z podnośnika niż odebrał od niego telefon. Teraz jednak - leżąc
kilka stóp pod ziemią - miał raczej ograniczone możliwości wyrażania
sprzeciwu.
Aspen był w drodze od
wielu dni, w gruncie rzeczy z biletem w jedną stronę. Całe swoje życie
zostawił na drugim końcu kraju, uciekając przed skutkami własnych
beznadziejnych decyzji i bałaganem, którego nie potrafił naprawić.
A Misty Hill czekało - ciche i spokojne, bezgłośnie się z niego śmiejąc.
Tego właśnie obawiał się najbardziej.
Och, nie mam słów. A właściwie mam, i to dużo, ale nie teraz. Obiecuję, że wrócę za kilka godzin i napiszę komentarz, na jaki zasługujesz. Cholercia, znalazłam opowiadanie, na które czekałam miesiącami :D
OdpowiedzUsuńDobra, uciekam, ale wrócę jak na skrzydłach, bo nie mogę pozostawić tego wspaniałego rozdziału bez analizy :)
Okay, obiecałam, więc obietnicy dotrzymam. Zaczyna mnie troszkę wena przytłaczać (w sumie to powinnam się cieszyć, rozdziały trzeba kiedyś napisać), więc mogę pisać nieskładnie. Mam nadzieję, że jakoś przebrniesz przez mój bełkot.
UsuńOj naczekałam się, naczekałam! Ale było warto. Kilka razy wchodziłam, oglądałam cudowny zwiastun (nadal nie mogę wyjść z podziwu nad idealnymi przejściami w rytm muzyki) i liczyłam na to, że w końcu zobaczę upragnioną dwójkę. No ale nie narzekam, wiadomo, wena to suka, czas to cham, a i komputery lubią się buntować (na przykład kiedy wyłączają człowiekowi prąd w trakcie pisania i potem się okazuje, że praca się nie zapisała, cholera jasna), dlatego całkowicie rozumiem i tylko się cieszę, że mam ten rozdział.
"Rufus Turner znalazł się w stanie Nowy Jork zupełnym przypadkiem. Ot, przez głupie nieporozumienie. Wprawdzie był człowiekiem rzadko wychodzącym z domu, za jedynego kompana uznającym butelkę whisky Johnny Walker Blue, ale przecież czego się nie robi dla starego przyjaciela?"
Moje kochane Rufusiątko (Boże, przepraszam, widać, że źle już ze mną) się pojawiło. Bardzo kochałam duet Bobby i Rufus, więc miło spotkać tego starego łowcę u Ciebie. Maz również go spotkała (bo to Max, prawda?) i najprawdopodobniej i Bobby'ego zdążyła spotkać, zapowiada się ciekawie, nasza mała Win... Johnson poznała większą część Supernaturalowej rodzinki, niż mogłoby się wydawać.
"Sam Winchester, gotujący się pod grubą sztruksową marynarką, zerkał porozumiewawczo w stronę starszego brata."
Winchesterowie, mistrzowie rzucania sobie porozumiewawczych spojrzeń, które my, SPN Family już dobrze rozumiemy.
"Max pokiwała mozolnie głową. Znała na pamięć niemal każde słowo w swojej kartotece.
Sentyment; sama ją sfałszowała."
Ocho, Max masz to po tatusiu :D (tss, ja wcale niczego nie podejrzewam, wcale).
"- Mogę zobaczyć pańską odznakę, sir? - rzuciła."
Zaczynam lubić tę dziewczynę.
"- Agenci Grohl... i Cobain? - uniosła brwi. - A to ciekawe. Bardzo ciekawe."
Naprawdę zaczynam ją lubić.
"- Oficjalna wersja głosi - Uśmiechnęła się pogodnie, podnosząc się z biurowego krzesła - że ja nic nie wiem, a wy nie jesteście oszustami."
Dobra, Max, skradłaś moje serce.
"Gdy zamknęły się za nią drzwi, Dean pokiwał w zamyśleniu głową i uśmiechnąwszy się półgębkiem, rzucił:
- To może być całkiem ciekawa sprawa, nie?"
Nawet nie wyobrażasz sobie, Dean, jak bardzo.
Fuck, nie zmieściłam się :D
Usuń"- Pogorszyło ci się. - mruknął Cas, nie siląc się na zadawanie pytań."
Ojej, Dean :( Dobra, nie udaję, że mnie to martwi, lubię Znamię Kaina i jego wpływ na Deana. Ugh, jestem okropna.
"- Nie mam zielonego pojęcia jak to działa, okej? - westchnęła. - Po prostu... Niezależnie gdzie się pojawię, po jakimś czasie c o ś zjawia się za mną."
To brzmi *kaszle* znajomo.
"- Skrzydlate skurwysyny - fuknęła. - Niebiańscy biurokraci od siedmiu boleści.
Castiel zachłysnął się piwem.
- Anioły? - Odkasłał. - Anioły też?"
Aniołki, moje kochane... a nie, to nie ten serial. Tutaj są dupkowate, jak to Max ujęła skrzydlate skurwysyny.
"Sam przytaknął. Max wbiła spojrzenie gdzieś ponad nim; miała spokojne, zielone oczy, które wydały mu się dziwnie znajome."
Dziwnie znajome, powiadasz? Dziwnie znajo... SAM ARE YOU BLIND?
"- To znaczy, że nic nie znaczy - Wzruszyła ramionami. - Usłyszałam tylko coś w stylu "jesteś zagrożeniem dla naczynia!" Jakiego, do cholery, naczynia? Kompletne bzdury."
No nie kompletne bzdury i nie cholerne naczynie. Raczej bardzo przystojne naczynie archaniołka Michasia (Chuck, przepraszam). Ale ja tylko tak sobie myślę na głos. Castiel, będziesz to ukrywał przed Deanem? Mam nadzieję, że nie.
"Aspen Vega z ciężkim westchnieniem wysilił się na uśmiech, idiotycznie pogodny w stosunku do pory dnia."
Kim jesteś? Dobra, dopóki jest przystojny, to go lubię.
Nie usnęłaś jeszcze, czytając moje dość chaotyczne przemyślenia? Jeśli nie, to pocieszę, to już koniec.
Mogłabym komentować każde zdanie, ale to chyba przekroczyłoby pewną granicę normalności, więc odpuszczę sobie.
Z niecierpliwością czekam na następny rozdział, bo wiesz... te umowy na rozdrożu mają krótki termin i tak trochę czas mi się kończy :D
Popłakałam się ze śmiechu, zrobiłaś mi dzień! :D
UsuńDziękuję Ci bardzo za ten cudowny komentarz (komentarze XD) i za analizę, jeju, nie spodziewałam się, że ktoś zechce tak uważnie czytać moje wypociny :3
Trzeci rozdział jest już w drodze, chwilowo wena się mnie trzyma, oby jak najdłużej :D