niedziela, 19 marca 2017

[1] SOMETHING MONSTROUS




   Ktoś kiedyś powiedział jej, że brawura przyniesie jej zgubę.

   Ona przekornie trzymała się opinii, że to właśnie brawura, chwilami granicząca z bezdenną głupotą, ratowała ją z opresji.

   A może nie była to brawura, ale instynkt samozachowawczy? Max nie była pewna, czy pragnienie przeżycia i jego nieplanowane skutki mogła nazwać odwagą. Może arogancją? Wiedziała jedynie, że uciekanie przez okno komisariatu policji z teczką tajnych dokumentów wciśniętą pod bluzę nie miało z instynktem samozachowawczym nic wspólnego.

   Była to więc odwaga, czy może bezdenna głupota?

   Max powiedziałaby, że i jedno, i drugie.



   Dean Winchester widział już w swoim życiu wiele niezwykłych rzeczy.

   Rzeczy, które przeciętnemu obywatelowi trudno byłoby ogarnąć rozumem bez pomocy alkoholu (z której to nawet sam Dean zwykł często korzystać).

   Internetowy artykuł o tajemniczych zgonach w Minnesocie nie był jedną z nich.


Właściciel serwisu samochodowego w Misty Hill, hrabstwo Misty Hill został znaleziony martwy na poboczu drogi międzystanowej. Za przyczynę śmierci uznaje się rozległy uraz czaszki; po wstępnej sekcji zwłok stwierdzono również brak znacznej części przysadki mózgowej. To już drugi taki przypadek w stanie Minnesota w ciągu ostatniego miesiąca.


   Dean upił łyk kawy (Zawsze robisz za słabą, Sam!) i sięgnął po telefon.

   Zmęczony męski głos odezwał się w słuchawce po trzecim sygnale.

   - Dean?

   Odstawił kubek z niesmakiem.

   - Cześć Cas. Gdzie jesteś?

   Cas westchnął.

   - To dziwaczne urządzenie, które dał mi Sam twierdzi, że na północy Minnesoty.

   Dean zastanowił się, czy wierzy w zbiegi okoliczności.

   - Znalazłeś coś? - spytał.

   Miał nadzieję, że Cas nie dosłyszał nuty zwątpienia w jego głosie.

   - Tak mi się wydaje.

   Pod rękawem koszuli zapiekło go znamię. Położył dłoń w zgięciu łokcia drugiej ręki i zmarszczył brwi.

   Serce zabiło mu szybciej.

   - To może być fałszywy trop. - Upomniał go Cas.

   Dean wiedział. Aktualnie go to nie obchodziło.

   - Coś dziwnego dzieje się w mieście niedaleko. - Castiel odezwał się po chwili ciszy. - Myślę, że powinniście przyjechać.

   Chciał powiedzieć: I tak wiem, że przyjedziecie, ale gdyby nam się nie udało, mielibyście chociaż pretekst.


   Dean pokiwał głową, choć Cas nie mógł tego zobaczyć.

   - Spotkamy się na miejscu. - powiedział. - Trzymaj się.

   Wrzucił telefon do kieszeni kurtki i wyłączył komputer. W bunkrze w Lebanon przez kilka chwil słuchać było tylko szuranie krzeseł, ciężkie kroki i chrapanie Sama w jednym z pokoi na końcu korytarza.

   Dean, z plecakiem na ramieniu i niezdrowym uśmiechem na ustach, załomotał pięścią w jego drzwi.

   - SAMMY!



   - Gotówką? - Jerry Holls uśmiechał się półgębkiem, wykreślając jej imię z listy dłużników. - A może kartą?

   Max uniosła brew. Holls zadawał jej to samo pytanie w każdy drugi piątek miesiąca, najwyraźniej usilnie próbując ją tym rozweselić.

   Panna nie rozumie? Ja nie mam terminalu! Nie zapłaci panna u mnie kartą!

   Jerry Holls był człowiekiem w podeszłym wieku, wzrostu siedzącego psa, który z twarzy przypominał niezbyt urodziwego kanałowego szczura, i który wynajmował jej kawalerkę przy Hill Alley 112 w Misty Hill. Każdego miesiąca krążył pod drzwiami lokatorów zamieszkujących kamienicę z notesem pod pachą i zniecierpliwieniem w oczach, spryskany nadmierną ilością wody kolońskiej.

   Max, bez słowa acz z obojętnym uśmiechem wręczyła mu kopertę. Holls czym prędzej wcisnął ją do kieszeni marynarki, jakby bał się, że ktoś może go okraść na środku korytarza w jego własnym budynku.

   - Dziś już nigdzie nie jest bezpiecznie, droga panno - burknął - nawet w takiej dziurze jak Misty Hill.

   Max pomyślała o ukradzionych raportach, które wcisnęła między szprychy w stelażu swojego łóżka.

   Zwykła arogancja. Na co mi była ta brawura?

   - Rozumie mnie panienka? - Holls wycelował w nią skuwką od długopisu. - Coś dziwnego dzieje się w mieście. Zamordowali Starego Walkera! W biały dzień! A policja nic z tym nie robi, leniwe skurczybyki, wpieprzają tylko pączki za nasze podatki...

   Max poczuła, że to ta chwila, w której powinna poszukać się w swoim mieszkaniu.

   - Tak, oczywiście, rozumiem pana. - powiedziała, powoli wycofując się pod swoje drzwi. - Święta racja! Nic nie robią!

   Holls, zadowolony z uzyskanego poparcia, zamruczał coś pod nosem i powędrował w stronę klatki schodowej. Max odetchnęła z ulgą.

   Stała jeszcze przez kilka chwil przed mieszkaniem, wpatrując się w zmęczone życiem drzwi, odrapane z farby i zardzewiałe w zawiasach.

   Zaczynało brakować jej pieniędzy. Jerry Holls, pomimo dręczącej go paranoi, nadal nie zauważył, że od dwóch miesięcy we wręczanych mu kopertach brakowało kilkuset dolarów. Odkąd Starego Walkera znaleziono martwego, a Max straciła pracę w serwisie, zarabiała znacznie mniej, niż wymagały jej wydatki.

   Zostało już tylko kilka miesięcy, powtarzała. Tylko kilka miesięcy do ukończenia liceum, do pracy na pełny etat.

   Jeszcze parę lat temu marzyła o college'u, studiach, życiu w wielkim świecie - teraz nie miała ani chęci, ani pieniędzy, ani możliwości.

   Zdecydowanie trudno byłoby je odzyskać; zwłaszcza w tych idiotycznie nieboskich warunkach, gdy koszmary, ucieleśnione senne mary, rzeczy, które z definicji nie powinny były istnieć, podążały jej śladem od miasta do miasta - przez całe Stany Zjednoczone.

   Max uważała je za wyjątkowo upierdliwe i cholernie niebezpieczne. Były czymś, z czego nie powinna stroić sobie żartów.

   Chwilami myślała o sobie jak o magnesie - i tak, jak magnes nie ma wpływu na przyciąganie, ona nie powinna zadręczać się czymś, na co nie może nic poradzić.

   Mogła za to zmniejszyć zagrożenie do minimum, czysto teoretycznie. Teoria koniec końców przerodziła się w praktykę, praktyka w codzienność, codzienność w zawsze spakowane walizki. Częste przeprowadzki nie ratowały tylko jej - ratowały także ludzi, w gruncie rzeczy nieznajomych, niewinnych, n o r m a l n y c h. Tych, którzy mieli swoje życie, rodziny, przyjaciół.

   Samarytańskie poświęcenie. Czy była to z jej strony głupota? Dla Max postępowanie zgodnie z własnym sumieniem z głupotą nigdy nie miało nic wspólnego. Ale dotykał ją żal, zazdrość, jak najbardziej ludzka złość. Dlaczego inni mieli, a ona nie; dlaczego inni mogli, a ona nie.

   Dlaczego ona musiała, a inni nie.

   Gdy jej pociąg zatrzymał się na mocno sfatygowanym już dworcu kolejowym w Misty Hill w stanie Minnesota, nie liczyła na żaden cud.

   Na przekór przez dziesięć miesięcy nic się nie wydarzyło. Rutyna nabrała smaku, normalność stała się codziennością; Max przez pewien czas łudziła się, że potwory dały jej spokój.

   Że, kuriozalnie rzecz ujmując, los nie był skończonym dupkiem i wreszcie się do niej uśmiechnął.

   A potem, zaledwie kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego, znaleziono ciało Starego Walkera. Może była to paranoja, może stare nawyki - Max czuła przez skórę, że powtarzane przez lokalne media morderstwo popełnione przez szaleńca nie wchodziło w rachubę.

   Z reguły w takich okolicznościach pakowała manatki i odjeżdżała najbliższym pociągiem, bez pożegnań, bez oddawania klucza. Tym razem była zbyt uparta, może zbyt dumna? Nie chciała wiecznie uciekać.

   Ucieczka była równoznaczna z tchórzostwem i zdrowym rozsądkiem. Max doszła do wniosku, że najwyraźniej nie jest za pan brat z żadnym z nich.

   Ktoś kiedyś powiedział jej, że brawura przyniesie jej zgubę.

   Ona uparcie trzymała się opinii, że zguba to tylko zwykły frazes.



   Dean Winchester upił łyk piwa i wyciągnął nogi na motelowym tapczanie. Sam, jego młodszy brat, odezwał się z drugiego końca pomieszczenia.

   - Podsumowując, jesteśmy w czarnej dupie.

   Dean spojrzał na wiszącą nad nim tablicę korkową i przypiętą do niej nader pozytywną pocztówkę z napisem "Witamy w Misty Hill!", po czym prześledził wzrokiem trzymaną w dłoniach mapę miasta. Sam niewzruszenie kontynuował monolog.

   - Wygląda mi to na kitsune, ale niczego nie będziemy pewni bez raportu z sekcji zwłok... Popieprzone to wszystko.

   Misty Hill wydawało się być dziwacznie rozplanowanym miastem – ratusz nie znajdował się przy głównym placu, ale na obrzeżach, przy szpitalu, zaś komisariat policji na przeciwległym końcu miejscowości, tuż obok budynku szkoły średniej. Dean przesunął kciukiem po papierze i zmarszczył brwi.

   A co jeśli...

   - Cholera jedna wie kto lub co zwinęło te akta...

   - Liceum!

   Sam podniósł wzrok znad ekranu laptopa i spojrzał z niedowierzaniem na swojego brata.

   - Liceum?

   - Liceum!

   - Liceum zwinęło akta?

   Dean potrząsnął głową.

   - Uczeń liceum!

   I pokazał mu mapę miasta. Sam podparł głowę na dłoni i uniósł brwi.

   - Chyba nie myślisz, że...

   - Nie zaszkodzi nam sprawdzić, nie? Chwilowo to nasz najlepszy strzał. Może kamery monitoringu uchwyciły drugą stronę ulicy.

   Sam zacisnął zęby i położył dłoń na skórzanym dzienniku, leżącym na stole.

   - O której godzinie byliśmy na komisariacie? - spytał.

   - O dwunastej, licealiści mają wtedy przerwę na lunch. Poza tym, włamano się przez okno, a kto ma na tyle drobną budowę ciała, by to zrobić?

   W pokoju motelowym zapadła cisza.

   - Okej. - odezwał się Sam. - Zawsze to jakiś pretekst.




   Na Max gapił się mężczyzna w beżowym prochowcu.

   Oparła łokcie o blat, czyszcząc szklanki z pokrywającego je kurzu.

   Patrzył.

   Odwiązała pobrudzony detergentem fartuch.

   Patrzył.

   Wymieniła się zamówieniami z koleżanką po fachu i obsłużyła kilku klientów.

   Wciąż patrzył.

   Starała się nie zwracać na niego uwagi. Krążyła między stolikami, roznosiła zamówienia i zbierała napiwki (lądowały one często w zakurzonym słoju na zapleczu z napisem na czesne, do którego regularnie zaglądali również wszyscy inny pracownicy „U Janice”).

   Facet w prochowcu z uporem maniaka nie odrywał od niej wzroku.

   - Ten gość chyba coś do ciebie ma.

   Max spojrzała na szefową, Janice, która ze stoickim spokojem piłowała paznokcie na barowym taborecie.

   - Jest nieszkodliwy - odparła.

   Szefowa uniosła brew.

   - Nie martwi cię to?

   Max wzruszyła ramionami. Martwił ją szereg znacznie bardziej zatrważających rzeczy; mężczyzna w prochowcu aktualnie do nich nie należał.

   Janice przezornie wysłała ją na zaplecze. Max przeliczyła pudła z paczkami orzeszków ziemnych i słonych paluszków, i z braku innych zajęć wróciła za bar.

   Prochowiec siedział na barowym stołku i pochylał się smętnie nad szklanką kończącej się już whisky.

   Max poczuła się w obowiązku, by nalać mu kolejkę.

   - Ciężki dzień? - spytała.

   Z pewnością wyróżniał się na tle stałych klientów baru "U Janice". Był schludnie ubrany, wciąż trzeźwy i wyglądał na oczytanego, choć niezbyt pewnego siebie człowieka. Dla Max był nierealnie abstrakcyjnym elementem krajobrazu małego, stereotypowego Misty Hill, wyjątkowo niedopasowanym puzzlem, nowym meblem w starym, przedwojennym mieszkaniu.

   Mężczyzna zacisnął palce na szklance i westchnął.

   - Ciężki rok, gwoli ścisłości.

   W gruncie rzeczy wyglądał normalnie - może nie jak miejscowy urzędnik z piwnym brzuchem, trójką dzieci i irytującą małżonką, ale jak radny w stolicy albo biznesmen, właściciel małej firmy na obrzeżach metropolii.

   Wyglądał jak ktoś, kto szerokim łukiem omija mieściny pokroju Misty Hill.

   Max dorzuciła mu lodu do drinka i oparła dłonie o blat.

   Prochowiec nie wydawał jej się być złym człowiekiem, wbrew opinii szefowej. Pomijając perwersyjnie kojarzący się opinii publicznej płaszcz, przypominał raczej zmęczonego życiem faceta po trzydziestce, który gdzieś po drodze zgubił umiejętność radzenia sobie z przytłaczającymi go problemami.

   Nie był też pierwszym klientem "U Janice", który bezprecedensowo się na nią gapił. Był za to pierwszym, na którego się g a p i o n o.

   Max na dobrą sprawę nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Przyglądała mu się jeszcze przez kilka chwil, po czym zajęła się czyszczeniem barku.

   Zniekształcona, piegowata twarz spoglądała na nią buńczucznie ze szklanej gablotki pod blatem.
Max zazwyczaj starała się unikać patrzenia w swoje odbicie, twarz, oczy - dokładnie, kolor oczu. Nie piwny, jak je matki, ale zielony - głęboki, zimny - po ojcu; dziwnej, bezkształtnej postaci, żyjącej głównie w jej wyobraźni.

   Wypuściła powietrze z ust, podminowana.

   - Wszystko w porządku? - Prochowiec pochylił się nad blatem.

   Max wyprostowała się i potrząsnęła głową. Poczuła się wyjątkowo zażenowana.
Prochowiec wyglądał na nieco zakłopotanego.

   - Ciężki dzień? - spytał. Jego szklanka znowu była pusta.

   Max uśmiechnęła się ironicznie.

   - Ciężki rok, gwoli ścisłości.

   Prochowiec nie odwzajemnił uśmiechu. Wlepił sugestywnie wzrok w resztki alkoholu, więc Max - naginając kilka zasad - sięgnęła po zapas whisky, by nalać mu kolejnego drinka.

   Gdy miała odstawić butelkę na blat, złapał ją kurczowo za rękaw koszuli.

   - Twoje oczy - powiedział - są zielone, z n a j o m e.

   Wyglądał tak, jakby zobaczył ducha; Max miała wrażenie, że wzrokiem przewiercał jej czaszkę na wylot.

   - Cóż, ja z pewnością nie znam c i e b i e - odparła nader spokojnie. - Puścisz mnie grzecznie, czy mam ci w tym pomóc?

   Prochowiec rozluźnił uścisk, nieco zmieszany. Wciąż nie odwracał od niej wzroku.

   - Dobra, czego właściwie ode mnie chcesz? - spytała, znacznie łagodniej niż miała w planach. - Kolego, zachowujesz się naprawdę dziwacznie.

   Mężczyzna odsunął się od blatu ze skołowanym wyrazem twarzy.

   - Po prostu przypominasz mi kogoś bliskiego.

   Twoje oczy są zielone, z n a j o m e !

   Max uniosła brew. Myśl o ojcu znowu odbiła się echem w zakamarkach jej pamięci, ale uciszyła ją zanim dała radę dojść do głosu.

   Spojrzała na zegarek i rozejrzała się po barze; szefowa musiała skończyć już pracę. Max miała nadzieję, że nie będzie musiała wykłócać się z nią o wynagrodzenie za nadgodziny.

   Zapowiadał się długi wieczór.

   - Zwą cię jakoś, kolego?

   Prochowiec spojrzał na nią ożywiony.

   - Castiel. - odparł. - Zwą mnie Castiel.






   Po piątym drinku Max przestała rozumieć, co Castiel do niej mówił. W międzyczasie bar opustoszał - o dwudziestej trzeciej słychać było już tylko stukot szklanek, muzykę z szafy grającej i niemrawy bełkot ekscentrycznego jegomościa w beżowym płaszczu.

   Max dokończyła czyszczenie blatu, po czym klepnęła Castiela w ramię i wskazała mu wyjście.

   - Kolego, pora do domu. Zamykamy.

   Castiel spojrzał na nią z wyrazem twarzy zbitego psa, ale posłusznie poczłapał w stronę drzwi. Max zatrzymała się wpół drogi do zaplecza, z ręką zaciśniętą na kiju od miotły i rzuciła w przestrzeń:

   - Miejscowy, czy przyjezdny?

   Ale Castiel już tego nie usłyszał.

   Była to raczej formalność niż rzeczywiste pytanie; w mieście takim jak Misty Hill każdy znał każdego, a Max mogła się założyć, że nigdy wcześniej go tu nie widziała.

   Nie przejąwszy się zbytnio brakiem odpowiedzi przeliczyła kasetkę z pieniędzmi, zamknęła bar i z dłońmi wbitymi w kieszenie kurtki ruszyła w dół ulicy.

   Był późny październikowy wieczór, środek tygodnia. Misty Hill opustoszało i ucichło, chłód nocy wkradał się powoli w ostre, pachnące deszczem powietrze.

   Max opatuliła się ciaśniej kurtką. Pomimo wielu miesięcy spędzonych w Minnesocie, wciąż czuła się tutaj nieswojo; szczególnie wracając wieczorami do pustego mieszkania, z dala od centrum miasta, za to całkiem blisko puszczy ciągnącej się wzdłuż granicy z Kanadą.

   Przyspieszyła kroku.

   Na niebie nie było widać gwiazd. Światła ulicznych latarni nadawały zawieszonym nad miastem chmurom koloru dojrzałej śliwy; nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby sam przebywać nocą poza domem z tak apokaliptycznie wyglądającym nieboskłonem nad głową.

   Skręcała właśnie w Hill Alley, gdy zza budynku kamienicy wyjechał jedyny samochód, jaki Max widziała tego wieczora. Czarny chevrolet błysnął, odbijając karoserią blask miasta i odjechał w stronę centrum, zapewne budząc hałasem silnika większość mieszkańców okolicy.

   Max zmarszczyła brwi. To było proste miasteczko o nieskomplikowanym sposobie działania - gdy mieszkańcy kładli się do snu, kładło się także i Misty Hill.

   Idąc tym tokiem myślenia, czarny chevrolet był już drugą niezwykłością, na którą natknęła się w ciągu jednego wieczora.

   Niezwykłości nie miały w zwyczaju chodzić parami - Max wiedziała o tym doskonale. Dlatego też nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś wisiało w powietrzu; coś fascynującego, ekscytującego i na tyle przerażającego, że mogłaby serdecznie pożałować decyzji o nieopuszczeniu miasta najbliższym pociągiem.

   Patrzyła jeszcze przez chwilę na znikający w oddali samochód.

   Najwyraźniej tym razem ktoś jeszcze przybył za nią do Misty Hill.



   Sam Winchester poluźnił krawat i zdusił w sobie chęć ciśnięcia sztruksowej marynarki na tylne siedzenie samochodu.

   Zbliżała się połowa października. Ostatni miesiąc składał się głównie z deszczu, błota i zagrożeń powodziowych, więc kiedy rankiem miasto nawiedził upał, nikt nie był na niego przygotowany.

   Włącznie z dwójką fałszywych agentów federalnych.

   - Misty Hill jest cholernie dziwne. – mruknął Dean, przytrzymując łokciem zsuwającą mu się z kolan mapę miasta.

   Sam popatrzył na niego z politowaniem (Dam sobie radę, nie musisz mi pomagać!) i zabrał mu kartkę.

   - Skręć w lewo. – polecił.

   Dean fuknął i zastukał palcami w kierownicę.

   - W lewo!

   Czarny Chevrolet Impala, koniec końców i o dziwo, wtoczył się na parking dla uczniów szkoły średniej.

   Rudowłosa River Ferreira, siedząca na masce swojego auta, szturchnęła koleżankę w ramię.

   - To federalni! Ojciec mi powiedział. Nieźle, nie?

   Stojąca obok koleżanka skrzyżowała ramiona na piersi.

   Widziała już ten samochód.

   - Max, czego oni szukają w szkole? – spytała River, płynnie przechodząc z ekscytacji w zaniepokojenie.

   Max wzięła głęboki oddech. Przerażenie ścisnęło ją w gardle.

   - Nie mam zielonego pojęcia.

   Po raz kolejny dziękowała sobie w duchu za bycie dobrą kłamczuchą.









2 komentarze:

  1. Okej *chrząka, wyciąga się na krześle, dojada pączka i bierze się do pisania*. Uprzedzam, że nie jestem do końca zdrową psychicznie osobą, moje komentarze mogą być dość nieskładne, a od cytatów z rozdziału się nie uwolnisz. No ale do dzieła.

    "Ktoś kiedyś powiedział jej, że brawura przyniesie jej zgubę.
    Ona przekornie trzymała się opinii, że to właśnie brawura, chwilami granicząca z bezdenną głupotą, ratowała ją z opresji."
    I choć staram się, naprawdę staram się nie oceniać czegokolwiek po pierwszym zdaniu (ciężko idzie), to tutaj nie mogę się powstrzymać. Niby zwykłe zdania, ale moje serduszko zabiło szybciej, powiedziało; Anka, to jest to, i nie ma odwrotu.

    "Pod rękawem koszuli zapiekło go znamię. Położył dłoń w zgięciu łokcia drugiej ręki i zmarszczył brwi."
    *Fangirluje* Mam wątek znamienia. I już wiem, że przepadłam bez reszty. Jako wielka fanka właśnie Cainowego znamienia szukam wszędzie FF, w których właśnie ten wątek jest poruszany. Tylko mam nadzieję, że nie będzie to tylko wątek "raz na jakiś czas o tym wspomnę, bo wypada", a naprawdę to poruszysz. Wierzę w Ciebie.

    "Zdecydowanie trudno byłoby je odzyskać; zwłaszcza w tych idiotycznie nieboskich warunkach, gdy koszmary, ucieleśnione senne mary, rzeczy, które z definicji nie powinny były istnieć, podążały jej śladem od miasta do miasta - przez całe Stany Zjednoczone."
    Okej, więc nasza bohaterka, Max, ma na głowie potworki. Dlaczego, jeszcze nie do końca wiadomo, bo na łowcę mi się nie do końca zapowiada. Teraz przez głowę przewija mi się mnóstwo znajomych wątków, że jakaś anielica, że jakieś pół-coś, no ale zobaczymy. Max zapowiada się ciekawie, ma ikrę i nie powinna być tylko dziewczynką, którą trzeba ratować z opresji.

    " Dlaczego ona musiała, a inni nie."
    Max trochę przypomina mi Sama z pierwszych sezonów. Pełna złości, że właśnie ją spotyka taki, a nie inny los, a zarazem zdeterminowana, by pozbyć się potworów raz na zawsze. Może i Max z biegiem czasu pokocha to, co robi (cokolwiek robi), tak samo jak młodszy Winchester.

    " - Liceum?

    - Liceum!

    - Liceum zwinęło akta?

    Dean potrząsnął głową.

    - Uczeń liceum!"
    No i chłopaki też oddani wzorowo! Chucku, dzięki, że pozwoliłeś mi znaleźć to małe cudeńko. Tak Dean, wszyscy wiemy, że tak naprawdę chętnie się do tego liceum wybierzesz :D Zresztą Sam też to wie.

    " - Twoje oczy - powiedział - są zielone, z n a j o m e."
    Więc jest i Castiel. I od razu nam tu Maz zaczyna badać. Nieładnie Cas, nieładnie. Ale i mnie niepokoją te zielone oczy. Tak samo jak to, że Max swojego ojca nie zna. Czyżby się nam pojawiła jakaś siostra Winchesterów? Nie mam nic przeciwko, byleby to było jakoś okej poprowadzone. Pewnie i tak okaże się, że po prostu ma zielone oczy (jak duża część ludzi, Cas, nie wiem czy o tym wiesz) i żadna większa afera z tego nie wyniknie.

    I chłopaki są w liceum. Jestem bardzo ciekawa, jak to pociągniesz dalej, jak się rozwinie akcja, ale na razie, jestem bardzo na tak. Styl pisania jest świetny, dobrze się to czyta, a dobór muzyki idealny :)

    Zapytam się tylko o jedno: Czy będzie jakaś wyznaczona pora, o której można spodziewać się następnych rozdziałów?

    Pozdrawiam serdecznie i życzę masy weny!
    Ana Potter

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak cudowny komentarz! Co do wyznaczonej pory... cóż. Prawda jest taka, że piszę wtedy, gdy wena do mnie przypełznie i rzeknie: "To już czas, siadaj do klawiatury". Bez porządnego kopa w dupę niestety nie uda mi się niczego wycisnąć, ale postaram się z całych sił, żeby rozdziały pojawiały się przynajmniej raz na miesiąc :D

      A Max? Max jest małą zagadką - dla bohaterów, dla czytelnika i dla samej siebie ;)

      Usuń