sobota, 4 listopada 2017

[3.1] BLOODLINES


Wczesny sobotni poranek na Hill Alley zaczął się cicho, nadzwyczaj spokojnie.

Misty Hill pogrążone było we śnie; wschodzące słońce nieśmiało wychylało się zza kominów fabryki, wystających ponad linią drzew po wschodniej stronie miasta. Max siedziała przy kuchennym stole, pochylona nad kubkiem gorącej, czarnej kawy i stosikiem pożółkłych fotografii, związanych gumką recepturką. Z pierwszego z brzegu zdjęcia wpatrywały się w nią wiecznie młode, przenikliwe oczy jej matki, pełne życia, bystre, orzechowe. Miała na nim osiemnaście lat, tak jak teraz jej córka - ktoś zrobił je jej tuż przed tym, jak zaszła w ciążę.

Siedziała na obrośniętym mchem powalonym konarze i śmiała się do obiektywu. Max lubiła myśleć, że fotograf rozbawił ją niebanalną historią, może czarnym humorem, który sama uwielbiała; że była szczęśliwa w chwili uwiecznionej przez aparat.

Katherine Tanner, którą znała Max, różniła się od tej ze zdjęcia. Twardo stąpała po ziemi, rzadko bujała w obłokach. Tęskniła za życiem, które zmuszona była porzucić i za przyszłością, z której musiała zrezygnować. Była pewna siebie, choć bez planu, bez perspektyw, często śmiertelnie przerażona. Starała się być dobrą matką, podejmować właściwe decyzje, jednak nie zawsze jej to wychodziło.

Max próbowała zapamiętać ją jak najdokładniej, jak najprawdziwiej. Przez lata tułaczki trzymała pod skórą wspomnienia z małego mieszkania na Brooklynie, chowając je przed beznadziejnością własnej sytuacji - dopatrując się w nich światła i strzępków nadziei w chwilach, gdy potrzebowała pomocnej dłoni. I choć bagaż, z którym przenosiła się z miejsca na miejsce nie był pokaźnych rozmiarów, zawsze najuważniej pilnowała tego pliku fotografii, niszczejących z każdą kolejną przeprowadzką.

Katherine z jej wspomnień i zdjęć, które trzymała, była kobietą o urzekającym uśmiechu, specyficznym usposobieniu i ponurym żarcie - nieustraszoną bohaterką w oczach swojego dziecka. Zwykle zmęczona wiecznym oglądaniem się przez ramię i ciążącą jej samotnością, płakała nocą, kiedy wydawało jej się, że córka nie może jej usłyszeć.

Max w głębi duszy wiedziała, że stało się z nią coś złego - wprawdzie nikt nigdy oficjalnie nie potwierdził jej śmierci. Któregoś poranka po prostu wyszła do pracy i... już nigdy nie wróciła.

Wyszła bez śniadania, zanim Max zdążyła się obudzić. Nie zostawiła żadnej kartki, nawet kilku słów na pożegnanie - jedynie zapach mielonej kawy w kuchni i brudny kubek w zlewozmywaku.

Po wielu latach wspomnienia z tamtego okresu zdążyły wyblaknąć, zmieszać się, poplątać. Max nie potrafiła już powiedzieć ile czasu spędziła wtedy w budynku komisariatu policji - kilka minut czy kilkanaście godzin?

Pamiętała jednak chłodną dłoń pracownicy opieki społecznej na swoim ramieniu, pobłażliwe uśmiechy funkcjonariuszy, otaczające ją wymuszone współczucie i nieubłaganie malejącą nadzieję na powrót Katherine do domu.

- Takie rzeczy się zdarzają. - Powtarzano jej, gdy zaczynała zadawać zbyt dużo pytań.

Ale dla Max nie było to wystarczająco dobre wytłumaczenie.

- Może inni ludzie tak znikają - odpierała ze złością. - Nie moja mama.

A gdy złość odchodziła, zostawała bezsilność. Max płakała w poduszkę przez wiele nocy, kuląc się na niewygodnym łóżku, które nie było jej, pośród dzieci równie opuszczonych i porzuconych jak ona. Minęły tygodnie, nim zaczęła spokojnie sypiać, bez krzyków i trzęsących się dłoni. Minęły miesiące, nim przyzwyczaiła się do życia w domu dziecka.

Minęły lata, nim nauczyła się bez żalu wymawiać słowo "mama".

Będąc dzieckiem Max wierzyła w potwory; te z szafy i te spod swojego łóżka. Wiary tej nigdy nie zakwestionowała jej matka - Katherine w gruncie rzeczy była szczera ze swoją córką, jednak nie mówiła jej wszystkiego.

Nie mówiła o potworach, czyhających na ich rodzinę.

Ani o tym, że niektóre z nich wcale potworów nie przypominały.

Katherine Tanner zostawiła córce pytania bez odpowiedzi, zbyt wiele wskazówek pozbawionych sensu i jedną, jedyną poradę, której Max kurczowo trzymała się przez wiele lat.

̶̶N̶̶i̶̶e̶̶ ̶̶o̶̶g̶̶l̶̶ą̶̶d̶̶a̶̶j̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶ę̶̶ ̶̶z̶̶a̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶e̶̶b̶̶i̶̶e̶̶


- ...Castiel.

Hannah uśmiechnęła się przez siłę, odchrząkując.
Tylko nie to, pomyślała. Nie znowu.

- Co cię tu sprowadza?

Pod obstrzałem wrogich spojrzeń Castiel czuł się wyjątkowo nieswojo. Nawet Hannah, niegdyś jego jedyna sojuszniczka, zdawała się patrzeć na niego z góry, chłodno, niczym na zwykłego intruza.
Instynktownie napiął mięśnie i zniżył głos.

- Przyszedłem zadać kilka pytań...

Hannah uniosła ostentacyjnie brew.

- ...Metatronowi. - dokończył.

Strażnicy wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia.

- Bracie, nie mogę ci na to pozwolić - odparła. - Nie po tym, jak pozwoliłeś Winchesterom... jak to ludzie mówią? Sprać go na kwaśne jabłko?

- Hanno - westchnął Castiel. - To istotna sprawa. Sięga czasów Apokalipsy, a może nawet i wcześniej. Nie przychodziłbym do ciebie, gdyby nie było to ważne.

- Nie wydaje mi się...

- Nie będę go nigdzie zabierać - Naciskał. - Tylko rozmowa przez kraty. Przy strażnikach.

Hannah skrzyżowała ręce na piersi.

- Zdajesz sobie sprawę, że twoje naginanie wszelkich zasad podważa mój autorytet w oczach podwładnych?

Castiel zacisnął zęby.

- ...proszę.

Strażnicy zbliżyli się o krok, gotowi odsunąć Castiela od bramy; Hannah powstrzymała ich gestem dłoni.

- Dobrze - mruknęła z nieukrywaną niechęcią. - Ale oby to była sprawa życia i śmierci!



Dochodziła piąta trzydzieści rano.

Każdy zdrowo myślący człowiek w Misty Hill (oprócz Max, choć w swoim przypadku zdrowe myślenie uznawała za kwestię sporną) spał.

Każdy poza Deanem Winchesterem.

Lista rzeczy trapiących Deana prawdopodobnie nie miałaby końca, gdyby ktoś poczuł się na siłach ją spisać. On sam nie pamiętał już czasów, kiedy było inaczej; zawsze znajdował się powód do zmartwień, pretekst do wstawania skoro świt.

Dean Winchester miał to do siebie, że martwiły go rzeczy, na które nie mógł nic poradzić: martwił go niezdrowy optymizm brata, martwił anioł, który przestawał być aniołem.
Martwiło go znamię na ramieniu, czarne oczy, potrzeba zabijania.
I martwiła go Max.

Max była niewiadomą; zagadką, której się nie spodziewał i o którą wcale się nie dopraszał. Walczył z własnym sumieniem zastanawiając się, czy powinien jej zaufać; Sam i Castiel zdawali się nie mieć w tej kwestii najmniejszego problemu.

Dean z kolei potrzebował konkretnego dowodu, ponieważ najzwyczajniej w świecie się bał - ponownego zawodu, kłamstw, kolejnego noża w plecach. Wielokrotne porażki - czy tego chciał, czy nie - uczyniły go ostrożniejszym.

Internet, choć długi i szeroki, nie znalazł jednak tej Max Johnson, której Dean szukał. Poirytowany zamknął laptop i spojrzał z niemym wyrzutem na śpiącego po drugiej stronie pokoju brata. Na jego nieszczęście Sam nie miał najmniejszego zamiaru się budzić - przewrócił się tylko na drugi bok i zachrapał, czego Dean nie był już w stanie przecierpieć.

Pół godziny później krążył pod oknami kamienic przy Hill Alley, wmawiając sobie, że wcale nie wygląda na zboczeńca.

Co więcej - na zboczeńca z problemami ze snem.

- To głupie - Powtarzał w myślach, wędrując w górę schodów budynku numer 112. - To bardzo, bardzo głupi pomysł.

Gdy otworzyły się przed nim zardzewiałe w zawiasach drzwi do mieszkania na trzecim piętrze, nie wiedział co powiedzieć. Max, oderwana od kontemplacji, z zimnym już kubkiem w dłoni, rzuciła:

- Może kawy, agencie Cobain?

Przez kilka kolejnych minut żadne z nich nie odezwało się słowem. Dean rozglądał się ostrożnie po ascetycznej, odrapanej z ciepła kawalerce, zerkając nieufnie w stronę Max, ona zaś siedziała na kuchennym blacie, przyglądając się swojemu odbiciu w brudnej powierzchni czajnika, i machała wesoło nogami.

Na zewnątrz dzwony pobliskiego kościoła obwieszczały wybicie szóstej rano. Dean zdziwił się, że podobnie jak on była już na nogach o tak wczesnej godzinie.

- Twój totalny brak zaufania można wyczuć na kilometr - powiedziała w końcu Max.

Dean spuścił głowę i nerwowo odchrząknął. Dziewczyna westchnęła, zeskakując na podłogę; nie była w stanie zliczyć, ile razy obmyślała scenariusz takiego obrotu spraw, jak długo układała w głowie odpowiednie argumenty.

Wciąż nie miała zielonego pojęcia, co mogłaby powiedzieć.

- Nie będę się przed tobą tłumaczyć, Dean - odezwała się po chwili, rozkładając bezradnie ręce. - Moje słowo przeciwko twoim przekonaniom.

Winchester oparł się plecami o ścianę i wlepił buńczuczne spojrzenie w gwiżdżący czajnik. Max odwróciła się twarzą do kuchenki, wywracając teatralnie oczami.

Dean, napuszony i z tęgim wyrazem twarzy, zawiesił wzrok na jej zgarbionych plecach i potarganych włosach, niedbale splecionych w warkocz.

I wtedy poczuł się wyjątkowo głupio.

Pomimo jego zachowania, Max ufała mu na tyle, by wpuścić go do własnego mieszkania, by stanąć do niego plecami, narażając się na atak, a on uporczywie budował wokół siebie mur ze strachu i uprzedzeń.

- Posłuchaj, Max...

Próbował zebrać myśli w sensowne zdanie, które w jakimś stopniu mogłoby tłumaczyć jego postawę - ale nie potrafił.

Max uśmiechnęła się do niego buntowniczo.

- Proszę - Podała mu kubek z kawą. - Nie naplułam do środka... Chociaż wyjątkowo mnie korciło.

Dean uśmiechnął się półgębkiem.

- Przepraszam.

- W porządku.

- Nie, mówię poważnie - westchnął, potrząsając głową. - Nie zrozum mnie źle, nie próbuję się usprawiedliwić, ale... Po tylu latach w tej, um, branży, trudno jest mi...

- Rozumiem, Dean. Naprawdę.

Odniósł wrażenie, że chciała powiedzieć coś jeszcze.

Max zacisnęła zęby, zbierając w sobie odwagę na powiedzenie na głos czegoś, co dotychczas uporczywie odpychała w niepamięć.

- Wiesz - mruknęła, rzucając mu spojrzenie spod ściągniętych brwi. - Pod tym względem moja mama była do ciebie całkiem podobna.

Dean Winchester był pierwszą osobą, która usłyszała całą jej historię bez uproszczeń, zmyłek czy niedociągnięć. W pewnym momencie zaaferowana swoją niecodzienną prawdomównością Max zaczęła plątać się we własnych słowach, aż w końcu nie była w stanie złapać oddechu.

- Więc nie wiesz co się z nią stało?

Pokręciła przecząco głową, wypuszczając powietrze z ust.

- Szukałam, pytałam, dosłownie wyłaziłam ze skóry, żeby się czegoś dowiedzieć - odparła. - Ona... jakby zapadła się pod ziemię.

Dean oparł łokcie o blat, wbijając wzrok w czarne jak smoła fusy na dnie kubka po kawie.

- Była łowcą? - spytał.

Max zawahała się.

- Początkującym, jeśli w ogóle - Przetarła dłońmi oczy zmęczone brakiem snu. - Wstąpiła do policji gdy przestałam być niemowlakiem. Myślę, że chciała mieć legalny dostęp do broni i wiedzieć, jak jej używać.

Podsunęła mu jedno ze zdjęć, na którym były razem; święta Bożego Narodzenia z małą, suchą choinką w tle i dwiema na pozór szczęśliwymi postaciami, uśmiechającymi się do aparatu.
Na odwrocie widniał napis, nabazgrany w pośpiechu koślawą czcionką.

̶̶N̶̶i̶̶e̶̶ ̶̶o̶̶g̶̶l̶̶ą̶̶d̶̶a̶̶j̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶ę̶̶ ̶̶z̶̶a̶̶ ̶̶s̶̶i̶̶e̶̶b̶̶i̶̶e̶̶

- Kazała ci uciekać - stwierdził. - Wiedziała, że coś jej się stanie?

- Na to wygląda.

- A twój ojciec?

Max fuknęła pod nosem.

- Sama chciałabym wiedzieć - powiedziała cicho, skubiąc nerwowo skórę wokół paznokcia kciuka. - Nigdy go nie widziałam, nie mam pojęcia jak się nazywa. Mama ani razu o nim nie wspomniała.

Dean podniósł wzrok znad fotografii i wlepił go w siedzącą naprzeciwko dziewczynę. Max uciekła spojrzeniem w bok i zacisnęła zęby; wzmianki o ojcu zdawały się być dla niej... co najmniej kłopotliwe.

Była na siebie zła za okazywanie słabości. Życie w drodze wymagało od niej trzeźwości umysłu i ukrycia uczuć głęboko, tak, aby nikt nie mógł jej zranić, wykorzystać jej słabego punktu - w rzeczywistości było to niemal niemożliwe do wykonania.

- Wiesz już jak załatwić piaskuna? - spytała Max, zmieniając temat.

Dean odchrząknął.

- Niezupełnie. Każde źródło podaje co innego... Same bzdury.

- Mogę po pracy poszperać w bibliotece - rzuciła. - Może coś znajdę.

- Nie chce mi się wierzyć, że biblioteka w Misty Hill... Zaraz. Pracujesz dzisiaj?

- Cały tydzień - Z całych sił próbowała się nie skrzywić. - Wiesz, nie żebym skakała z radości, ale mam spore problemy z czynszem odkąd Walker Vega nie żyje.

- Zaraz, Walker Vega? - Dean zamrugał. - Stary Walker? Jedna z ofiar?

- Mhm - mruknęła. - Pracowałam u niego w serwisie. Janice to dobra szefowa, ale skąpi pensji, a u Starego przynajmniej miałam co włożyć do lodówki.

Dean odruchowo rzucił okiem na niewielkich rozmiarów pudło - gdyż lodówką nie dało się tego nazwać - wciśnięte między kuchenne szafki.

- Jak ci się tu żyje, Max? - spytał. - W tym mieszkaniu. W Misty Hill.

Dziewczyna uniosła brwi, zbita z tropu.

- Dobrze...? Tak myślę. Małe ale własne, nie?

Przełknęła nerwowo ślinę. Nie była przygotowana na taką rozmowę.

- Chciałabym tu zostać, przynajmniej do ukończenia szkoły.

Dean zrozumiał przekaz: "Mam serdecznie dosyć uciekania."

- A gdybyś mogła zostać dłużej?

Żołądek podskoczył jej do gardła.

- Nigdy... o tym nie myślałam.

Dean uśmiechnął się z przekąsem. Nie uwierzył jej na słowo - mieli całkiem podobne charaktery, a on z całą pewnością nigdy nie powiedziałby nikomu o swoich skrytych pragnieniach.

- Mogłabym... - Odpłynęła myślami. - Mogłabym przejąć serwis Starego Walkera, jeśli nikt mnie nie uprzedzi. I wynająć większe mieszkanie. I wreszcie solidnie opierdolić sąsiada z góry, bo sukinkot ciągle zapycha zsyp pudełkami po pizzy.

Mówiła z lekkością - tak, jakby gdzieś w zakamarkach wyobraźni miała już wszystko dokładnie zaplanowane.

- Chociaż sąsiada mogę opierdolić tak czy siak.

Deanowi nie przeszkadzało nawet, że zdawała się mówić bardziej do siebie niż do niego - przyglądał jej się z pewnego rodzaju zafascynowaniem, gdy przez głowę przeszła mu myśl, że patrzy na swoje odbicie w krzywym zwierciadle.

- Chyba musiałabym wziąć kredyt...

Zmarszczył czoło, zaintrygowany własnym odkryciem.

- Nie, nie, nie. Kredyt na fałszywe nazwisko? Ciemna dupa, federalni na karku...

- Zaraz, chwila, moment - Dean uniósł brwi, wyrwany z rozmyśleń. - Nie... nie nazywasz się Max Johnson?

No jasne, pomyślał. Dlatego nie mógł znaleźć o niej informacji w Internecie.

Pokręciła głową, śmiejąc się pod nosem. W zakamarkach jej pamięci zaświeciła się czerwona, ostrzegawcza lampeczka - może nie powinna była puszczać pary z ust?

Dziwiła się samej sobie. W ciągu ostatnich dwóch dni była dziurawa niczym sito i wypływały z niej wszystkie sekrety - a jeszcze nie tak dawno wmawiała sobie, że ma problemy z zaufaniem.

- Fałszywki są dobrym zabezpieczeniem, agencie Cobain - powiedziała z przekąsem. - Zwłaszcza kiedy się ucieka.

Dean uśmiechnął się półgębkiem.

- Więc jak naprawdę się nazywasz?

Max westchnęła.

- Tanner - odparła. - Mary-Johanne Tanner.

Dean znieruchomiał.

- Dziwacznie - dodała Max. - Ale podobno to rodzinne imię.

/to be continued/

niedziela, 18 czerwca 2017

[2] IN THE FOG


sześć lat wcześniej

Rufus Turner znalazł się w stanie Nowy Jork zupełnym przypadkiem. Ot, przez głupie nieporozumienie. Wprawdzie był człowiekiem rzadko wychodzącym z domu, za jedynego kompana uznającym butelkę whisky Johnny Walker Blue, ale przecież czego się nie robi dla starego przyjaciela?

- Niczego się nie robi! - Poprzysiągł Rufus, przeklinając w myślach wszystkie bóstwa, jakie podkusiły go do opuszczenia mieszkania. - Niczego, nigdy więcej!

Zacisnął ze zrezygnowaniem dłonie na kierownicy. Droga przed nim świeciła pustkami, a przynajmniej tak mu się wydawało - w tej paskudnej, niekończącej się ulewie niczego nie mógł być pewien. Zmrużył oczy, wpatrując się w pucowaną wycieraczkami przednią szybę samochodu, gdy jego wzrok napotkał rozmytą różową plamę na poboczu drogi, która wyraźnie do niego machała. Kierowany bardziej odruchem niż zdrowym rozsądkiem, wcisnął hamulec.

Rufus Turner niejedno w życiu przeżył i widział, różnych więc dziwactw mógł oczekiwać - nie spodziewał się jednak trzęsącej się ze strachu i zimna dwunastolatki, z dala od miasta, w samym środku... no, dosłownie niczego.

- Potrzebujesz podwózki do miasta?

Dziewczynka pokręciła głową. Rufus przyglądał jej się w konsternacji, gdy wdrapywała się na siedzenie pasażera z wypchanym po brzegi plecakiem zwisającym jej z ramienia. Miała zdarte do krwi knykcie i podrapaną buzię. "W co ten dzieciak się wpakował?" pomyślał.

- Gdzie są twoi rodzice?

Dziewczynka z tęgą miną wskazała naszywkę na rękawie różowej kurtki: "Własność przytułku dla małoletnich".

Rufus pokiwał w zamyśleniu głową, jakby sam do siebie, i odpalił silnik. Wydawało mu się, że między rzężeniem pod maską a stukotem deszczu o dach samochodu usłyszał ciche "jak najdalej stąd".

- Powiesz mi co się stało?

Zerknął na nią kątem oka. Wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt za szybą, zaciskając dłonie na krawędziach fotela.

- Nie uwierzy mi pan.

Chciała dodać: "Nikt nigdy nie wierzy."

Rufus uśmiechnął się pobłażliwie, chociaż nie powinien. Słowa "nie uwierzy mi pan" potwierdziły tylko jego najgorsze obawy.

Przekraczając granicę stanu pomyślał, że Bobby Singer wykorzystał u niego już wszystkie przysługi. I że teraz nareszcie odpłaci mu się z nawiązką.

obecnie
- Tak, pani profesor.

- Nie, pani profesor.

- Nic nie wiem na temat włamania, pani profesor.

Max splotła palce dłoni na kolanach, uśmiechając się niewinnie do swoich rozmówców. Zestresowana zaistniałą sytuacją dyrektor Calaghaan krążyła po gabinecie z rękami skrzyżowanymi na piersi i poirytowaniem wymalowanym na twarzy.

Sam Winchester, gotujący się pod grubą sztruksową marynarką, zerkał porozumiewawczo w stronę starszego brata.

Dyrektor Calaghaan nie należała do osób naiwnych, ani tym bardziej głupich; potraktowała sugestię agentów federalnych bardzo poważnie. Jednak w stosunku do Max, jak i do pozostałych przesłuchiwanych uczniów z jej rocznika, miała mieszane uczucia. W gruncie rzeczy była sceptycznie nastawiona do całego tego cyrku, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafiła pojąć, jak przeciętnego nastolatka mogłaby zainteresować teczka raportów z, według niej, pospolitego policyjnego dochodzenia.

Pani Calaghaan nie brała jednak pod uwagę kilku istotnych rzeczy, o których najzwyczajniej w świecie nie miała pojęcia.

Po pierwsze: Max z całą pewnością nie można było nazwać przeciętną nastolatką.

Po drugie: dochodzenie może i było pospolite, ale okoliczności w jakich zginął Stary Walker z całą pewnością nie.

Max z dumą odpierała więc nieufne spojrzenia agentów służb specjalnych. To nie był pierwszy raz, kiedy spotkała się twarzą w twarz z funkcjonariuszami w garniturach i nie pierwszy, kiedy uznano ją za potencjalną podejrzaną.

Było ich dwóch; jeden przerażająco wysoki i drugi z niekoniecznie przyjaznym wyrazem twarzy. Obaj w tanich marynarkach, opaleni, ponurzy i absolutnie niepodobni do tych, na których miała dotychczas nieprzyjemność się natknąć.

Bułka z masłem, pomyślała.

Była przerażona w trzy diabły.

- Dyrektor Calaghaan, czy moglibyśmy porozmawiać z nią na osobności?

Pani profesor nie wyglądała na zadowoloną, gdy opuszczała sekretariat. Zanim zamknęły się za nią drzwi posłała swojej uczennicy pokrzepiające spojrzenie; Max zastanowiła się, czy pani pedagog darzyła ją aż taką sympatią, czy po prostu obawiała się o swoją opinię w kuratorium.

Wyższy z mężczyzn przewertował teczkę dokumentów oznaczoną jej nazwiskiem. 

- A więc, Maxine... 

- Po prostu Max.

Uniwersalne, trzyliterowe imię, łatwe do zapamiętania, chwytliwe.

Z w y c z a j n e.

Ostatnim, czego chciała Max było nadmierne wyróżnianie się z tłumu. Zwłaszcza, że i bez finezyjnego imienia była wyraźnym punktem na radarze wszystkich stworów, powszechnie uznawanych za wymyślone.

- Max Johnson, lat osiemnaście, urodzona w Detroit?

Max pokiwała mozolnie głową. Znała na pamięć niemal każde słowo w swojej kartotece.
Sentyment; sama ją sfałszowała.

- A więc Max, co robiłaś we wtorek o godzinie dwunastej?

Jego partner stał pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej i przyglądał jej się nieprzychylnym wzrokiem. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że już go gdzieś widziała.

- Jadłam lunch w szkolnej stołówce, sir. - odparła. - Moi przyjaciele mogą to potwierdzić.

Problem polegał jednak na tym, że poza River Ferreirą, córką komendanta policji, i kilkorgiem jej znajomych ludzie podchodzili do Max z rezerwą.

Dużą.

Zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę.

- Mogę zobaczyć pańską odznakę, sir? - rzuciła.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- N...

- Mam do tego prawo, czyż nie?

Sam Winchester posłał bratu skwaszone spojrzenie. Dean, z wyjątkowo niezadowolonym nawet jak na siebie wyrazem twarzy, sięgnął do kieszeni marynarki i rzucił na biurko futerał z odznaką.
Można powiedzieć, że liczyła na fart. Stojący przed nią mężczyźni mieli jednak w sobie coś znajomego; zmęczone spojrzenie, pełne gniewu i zrezygnowania, które sama zwykła widywać w lustrze.

Zastukała paznokciami w legitymację i uśmiechnęła się znacząco do nachylonego nad biurkiem agenta. Sam, wzdychając, wręczył jej swoją odznakę.

- Agenci Grohl... i Cobain? - uniosła brwi. - A to ciekawe. Bardzo ciekawe.

Dean zacisnął zęby. Przez głowę prześlizgnęła mu się myśl o byciu zdemaskowanym przez nastolatkę, co mocno uderzyło w jego ego.

Max z kolei odetchnęła z ulgą.

Spotykała łowców już wcześniej. Z reguły pracowali w parach, byli zgryźliwi i uporczywie powtarzali jej, żeby trzymała się z daleka od tego beznadziejnego biznesu.

Miała w zwyczaju ich nie słuchać.

Odrzuciła mężczyznom odznaki.

...podrobione odznaki.

Na Boga, pomyślała. Czy cokolwiek w tym pomieszczeniu jest prawdziwe?

- Oficjalna wersja głosi - Uśmiechnęła się pogodnie, podnosząc się z biurowego krzesła - że ja nic nie wiem, a wy nie jesteście oszustami.

Zaśmiała się w duchu na dźwięk słowa oszustami.

Sam zamarł; jego brat z kolei wyglądał na wytrąconego z równowagi. Obaj zagrodzili Max drogę, gdy sięgała do klamki od drzwi.

- Nie tak szybko!

Max westchnęła ze zrezygnowaniem. Nie miała w planach wchodzić im w paradę; już wystarczająco namieszała włamując się do komisariatu ze złudną nadzieją, że uda jej się rozwiązać tę sprawę na własną rękę.

Starszy Winchester przełknął nerwowo ślinę.

- Odznaki są odnowione, świeżo wyrobione z polecenia przełożonego... - Wbił w nią stanowcze spojrzenie z nadzieją, że zdoła ją przekonać do zmiany zdania. - Wszystko jest w najlepszym porządku, nie ma powodu do...

Jednak coś w uśmiechu Max zbiło go z tropu. Wydawała się być niewzruszona, spokojna, choć w teorii powinna była zareagować zupełnie inaczej; jakby nic jej nie zdziwiło.

Minęło kilka dłuższych chwil zanim Dean zrozumiał.

- Raporty są bez znaczenia. - mruknęła dziewczyna, cofając się w głąb pomieszczenia. - To same ogólniki, z których równie dobrze można wywnioskować, że Starego Walkera zabiła Wielka Stopa.

- A więc to ty je zwinęłaś z posterunku?

Kiwnęła niemrawo głową, a mężczyźni wymienili się spojrzeniami. Dean rzucił do brata bezgłośne "a nie mówiłem?" i uśmiechnął się do Max półgębkiem.

- Twoi rodzice cię w to wciągnęli? - spytał.

Max zacisnęła usta w cienką linię, dusząc w sobie chęć odwrócenia wzroku. Czasem zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda jej się to opanować.

Winchester uznał milczenie za znak, że nie należy ciągnąć tego tematu.

- Jestem Dean. - powiedział. - Ten wielkolud za tobą to Sam, mój młodszy brat.

Sam kiwnął głową w ramach przywitania i z ulgą zdjął z siebie przepoconą marynarkę.

- Nie wiedziałam, że da się w tym biznesie mieć rodzinę. - Max zmarszczyła brwi.

Ukłuła ją zazdrość. Jej rodzina była tematem... raczej kłopotliwym.

Dean poklepał brata po ramieniu.
 
- Chwilami jest nieciekawie. Ale hej, we dwoje raźniej, nie?

Sam posłał jej ciepły uśmiech, do którego nie była przyzwyczajona.

Spróbowała przyjrzeć im się jeszcze raz, z nieco innej perspektywy. Sucha skóra, kilkudniowy zarost, zbyt wiele blizn jak na zwykłego Kowalskiego. Wyglądali tak, jakby i do nich los niezbyt często się uśmiechał.

Max z reguły nie wysilała się na przesadną sympatię - tym razem uśmiechnęła się najpogodniej, jak tylko potrafiła.

- Hill Alley 112, mieszkanie numer 34B, byłabym wdzięczna za fatygę po teczkę. - Poprawiła szkolną torbę, zsuwającą jej się z ramienia. – Sama wolę się z nią po mieście nie kręcić. A teraz, panowie, hasta luego, ponieważ ucieka mi hiszpański.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, Dean pokiwał w zamyśleniu głową i uśmiechnąwszy się półgębkiem, rzucił:

- To może być całkiem ciekawa sprawa, nie?

 
Max niechętnie pogodziła się z myślą, że River nie zmieni tematu do końca tygodnia.

Miesiąca.

Roku.

- Niesamowite! Wiesz, niczego nie ukradłam, ale te nerwy i adrenalina... To było ekscytujące! Sama rozumiesz, to  f e d e r a l n i!

Grzecznie ignorując monolog koleżanki, rozejrzała się po szkolnym korytarzu. Sam i Dean - jak zapamiętała - wyrastali ponad głowami kłębiących się w hallu licealistów.

Czuła się zdecydowanie lżej z myślą, że ktoś jeszcze znał prawdę o śmierci Starego Walkera. Trzymanie tajemnic w mieście takim jak Misty Hill zawsze wiązało się z dużą dozą ryzyka; szczególnie, jeśli ów tajemnicę znała tylko jedna osoba.

A zwłaszcza, gdy tą osobą była Max.

Na przekór wszystkiemu poczuła dziwną chęć by drążyć temat. Szukać dalej. Znaleźć to coś, co załatwiło Starego Walkera Vegę i zawalczyć o własny święty spokój.

- Hej, wiesz co? - River spoważniała. – Tych dwóch może tu całkiem długo zabawić.

Max poczuła się zbita z pantałyku. River sprawiała wrażenie, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej.

- W Misty Hill może i rzadko kiedy coś się dzieje, ale... to naprawdę dziwne miasto - Dodała. - Rozumiesz o co mi chodzi?

Max zmarszczyła brwi. Dean, kierujący się z bratem do wyjścia, posłał jej porozumiewawcze spojrzenie.

- Spotkamy się później, co? - rzuciła. - Mam... pewną sprawę do załatwienia.

River pomachała jej na pożegnanie i podążyła za nią wzrokiem, dopóki Max nie zniknęła w tłumie uczniów.

- No, nareszcie - mruknęła sama do siebie. - Ile można czekać?


- Nic?

Castiel pokręcił przecząco głową. Dean zacisnął zęby i kopnął leżący u jego stóp kamyk prosto w przydrożne krzaki.

- Pogorszyło ci się. - mruknął Cas, nie siląc się na zadawanie pytań.

Dean i tak nie udzieliłby mu szczerej odpowiedzi.

Stojący obok Sam ze zrezygnowaniem wbił wzrok w czubki swoich butów.

- Trudno. - Starszy Winchester przeniósł energicznie ciężar ciała z pięt na palce, jakby próbował uwolnić się od natrętnych myśli. - Musimy szukać dalej. To nie koniec świata, nie?

- Bardzo zabawne. - Sam wywrócił oczami. - Uśmiałem się jak norka.

- No, wiesz o co mi chodzi.

Sam wiedział, chociaż wolał odsuwać od siebie myśl, że do policzenia wszystkich "końców świata" jakie przeżył nie starczyłoby mu palców u rąk.

Problem Deana mógł zaś nie oznaczać końca świata dla mieszkańców Ziemi, ale z pewnością był nim dla Sama i Castiela.

- Wiecie co? - Dean uśmiechnął się pogodnie. - Poszedłbym na piwo. Jest w tej dziurze jakiś bar?

Cas zmarszczył brwi.

Twoje oczy są zielone, z n a j o m e!

- Znam jeden w okolicy. - mruknął.



Max siedziała na barowym taborecie twarzą do stojącego na blacie wiatraka i kartkowała wypożyczony ze szkolnej biblioteki zbiór podań i mitów. Upał, który znienacka uderzył w Misty Hill skutecznie odstraszył klientelę od pozbawionego klimatyzacji baru U Janice, więc kiedy otworzyły się drzwi, zainteresowana podniosła wzrok.

Spróbowała przed samą sobą wysilić się na zdziwienie, kiedy za Samem i Deanem do knajpy wszedł Prochowiec.

- Nie na służbie, mam nadzieję? – Z uśmiechem zeskoczyła ze stołka. - Się masz, Castiel.

Sam uniósł brwi w zaciekawieniu.

- Zaraz. Znacie się?

Dziewczyna pokręciła głową ze śmiechem; Castiel, pod obstrzałem żądających wyjaśnień spojrzeń, mruknął:

- Możliwe, że wczoraj trochę za dużo wypiłem.

Podała im butelki z piwem i oparła dłonie o blat. Dean przyjrzał jej się spod ściągniętych brwi.
Poczuła się nieswojo.

- Oho, znam to spojrzenie. - fuknęła, wznosząc wzrok do sufitu. - Zaraz mi powiesz, że powinnam trzymać się z daleka od tego biznesu, hm?

- Każdy kto ma wybór powinien dać sobie z tym spokój. - burknął.

Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami.

- Każdy kto ma wybór raczej daje sobie z tym spokój, Dean.

Sam posłał bratu sugestywne spojrzenie. Max zaintrygowana uniosła brwi.

- Zgaduję, że wy też go nie mieliście, co?

- My to co innego. - odburknął Dean. 

- Gówno prawda. - Max pokręciła głową z niedowierzaniem. - Wy, łowcy, wszyscy mówicie dokładnie to samo.

Tłumiąc gniew podsunęła Samowi wypożyczoną książkę i zastukała palcem w wytłuszczoną czcionkę u góry strony.

- To cholerstwo przylazło tu za mną - mruknęła, po czym dodała nieco ciszej: - Każde cholerstwo za mną przyłazi.

Dean upił łyk piwa, łypiąc na dziewczynę spod ściągniętych brwi.

- W jakim sensie "przylazło"?

Max przez kilka sekund nie odpowiadała. Cichy głosik sumienia podpowiadał jej, że powiedziała za dużo, zdecydowanie za dużo, i że będą z tego kłopoty.

Ale słowo się rzekło.

- Nie mam zielonego pojęcia jak to działa, okej? - westchnęła. - Po prostu... Niezależnie gdzie się pojawię, po jakimś czasie   c o ś zjawia się za mną.

- Coś? - Sam oderwał wzrok od lektury. - W sensie nie jeden... konkretny gatunek?

- Cała plejada dziwadeł - zaśmiała się. - Jak impreza u Kardashianów.

Z czasem Max nauczyła się stroić sobie żarty dla rozluźnienia; na początku wcale nie było jej do śmiechu.

- Istnieje pewien schemat. - Przeczesała palcami włosy. - Z reguły mijają trzy miesiące zanim, powiedzmy, znowu pojawiam się na potwornym radarze.

Dean mimowolnie się uśmiechnął; "potworny radar" zdecydowanie pasował do jego poczucia humoru.

- Najczęściej pakuję walizki szybciej, zanim ktoś zdąży kopnąć w kalendarz, ale czasami kompletnie nie trzymają się reguły. Zwłaszcza...

Max urwała, zachodząc w głowę, czy jej rozmówcy nie uznają ją za wariatkę. Chociaż... w tym wypadku granica wariactwa była raczej tworem wątpliwego istnienia. Szczególnie po całym tym apokaliptycznym bagnie, jakie miało miejsce parę lat wcześniej.

- Zwłaszcza co?

- Skrzydlate skurwysyny - fuknęła. - Niebiańscy biurokraci od siedmiu boleści.

Castiel zachłysnął się piwem.

- Anioły? - Odkasłał. - Anioły też?

Kiwnęła głową.

- Bywały raczej... trudne w negocjacjach.

Dean uniósł pytająco brwi.

- Z jakiegoś powodu zależy... zależało im na mojej głowie - Max pospieszyła z wyjaśnieniem. - Najchętniej odseparowanej od reszty ciała. 

Sam i Dean posłali Castielowi wyczekujące spojrzenie, jednak ten wydawał się być tak samo zbity z tropu jak oni. Max przekrzywiła głowę, przypatrując im się z zaciekawieniem.

Nie do końca takiej reakcji oczekiwała.

- A więc, panowie, nie oceniajmy książki po okładce. - Uśmiechnęła się szarmancko, nachylając się nad zbiorem. - A mówiąc o książce, zajmijmy się może naszym zabójcą.




- Piaskun? - Dean przesunął opuszkami palców po wytłuszczonym nagłówku. - A ja zawsze myślałem, że chodzi o piaskowego dziadka.

- Pasuje do profilu - rzuciła Max. - Żywi się przysadką mózgową. I poluje nocą.

- Tak samo jak kitsune - wtrącił Sam. - Brałaś to pod uwagę?

Max prychnęła, rozczarowana jawnym brakiem wiary w jej profesjonalizm.

- Kitsune było moim pierwszym skojarzeniem - odparła - tyle, że one są raczej łatwe do wyeliminowania, a piaskuny... Niekoniecznie. W każdym razie nie znalazłam żadnych informacji o tym jak i czym można je zabić.

Castiel zerknął Deanowi przez ramię.

- "Okres żeru piaskunów trwa miesiąc, raz na dwadzieścia lat, kiedy cały cykl księżyca ma miejsce w ciągu jednego miesiąca" - przeczytał. - "Pełnia, będąca połową cyklu od nowiu do nowiu, jest czasem rozrodu piaskunów, podczas którego są najbardziej podatne na zranienie."

- Podatne na zranienie? - Dean uśmiechnął się drwiąco. - Znaczy się, że rozklejają się jak małe dzieci, gdy piaskunowa paniusia da im kosza przed dotarciem do trzeciej bazy?

Sam wywrócił oczami i wystukał coś na klawiaturze swojego telefonu.

- Zgadza się - powiedział. - "Październik miesiącem lunacji; zaobserwujemy cały cykl księżycowy od pierwszego do trzydziestego pierwszego października."

Max ogarnęła niezdrowa ekscytacja; czuła się jak małe dziecko, podjadające słodycze pod nieobecność rodziców.

- Kiedy wypada pełnia? - spytała.

- Wygląda na to, że - Sam uniósł brwi - ...pojutrze.

Dean klasnął w dłonie i poderwał się na równe nogi. Castiel spojrzał na niego z ukosa.

- Spróbuję trochę podzwonić, może ktoś będzie wiedział czym załatwić to cholerstwo. Ale ty - zwrócił się do Max - ty, dzieciaku, lepiej się do tego nie mieszaj, dobra? Damy sobie radę.

Zacisnęła zęby i tłamsząc chęć walki o swoją rację pokiwała głową bez przekonania. Dean z poczuciem spełnionego obowiązku dopił piwo i oddalił się na kilka kroków.

- A tego co ugryzło? - burknęła, wwiercając się wzrokiem w jego plecy.

Sam i Castiel wymienili się znaczącymi spojrzeniami.

Winchester oddał Max zbiór i przyjrzał jej się z zaciekawieniem. Choć chłodne spojrzenie dodawało jej lat, wciąż była bardzo młoda - w jego wieku, kiedy wyjechał na studia. Miała mocno zarysowaną linię szczęki i nos upstrzony piegami, a włosy długie i ciemne, związane w koński ogon. Wciąż wyprostowana, wyuczona przyczajonej pozy przypominała mu zwierzę gotowe do ucieczki w przypadku zagrożenia.

- Kiedy... - zawahał się. - Kiedy zaczęłaś...

Szukał odpowiedniego określenia. 

- ...uciekać? - dopowiedziała.

Sam przytaknął. Max wbiła spojrzenie gdzieś ponad nim; miała spokojne, zielone oczy, które wydały mu się dziwnie znajome.

- Miałam dwanaście lat. - westchnęła. Dała sobie chwilę na zastanowienie, jak ubrać wspomnienie w słowa. - Któregoś dnia wolontariuszkę domu dziecka, w którym mieszkałam znaleziono... cóż, wysuszoną do cna. Zginęło tam jeszcze kilka osób, dzieciaków i pracowników, zanim spakowałam manatki i zwiałam.

Przez krótką chwilę Sam chciał zapytać skąd wiedziała; ugryzł się jednak w język, zanim udało mu się skleić pytanie w całość.

- Gdzie mieszkałaś? - zapytał w zamian.

W międzyczasie Dean odłożył telefon i wrócił na barowy stołek. Max podsunęła mu drugie piwo.

- W Nowym Jorku, od urodzenia. - Uśmiechnęła się łagodnie do dziecięcych wspomnień. - W wyniku... komplikacji do sierocińca trafiłam niedługo po dziewiątych urodzinach.

Max nie lubiła wracać myślami do wspomnień z tamtego okresu. Potrząsnęła nerwowo głową; nie chciała pozwolić sobie na nostalgię, nie teraz.

- I od tamtego czasu żyjesz na walizkach? - Z zamyślenia wyrwał ją głos Deana.

Spojrzała na niego nieufnie. Sprawiał wrażenie niedowiarka, którego nie satysfakcjonowało słowo, jakby czekał, aż Max da po sobie poznać, co tak naprawdę przeżyła przez ostatnie kilka lat.

- Coś w tym guście. - Wzruszyła ramionami, na przekór.

Nie zamierzała dać się sprowokować.

- Wiecie, ja naprawdę nie szukam kłopotów. – mruknęła - Ja wręcz próbuję się przed nimi bronić, ale dosyć gównianie mi to wychodzi.

Sam uśmiechnął się półgębkiem.

- Jak nam wszystkim, Max. - Upił łyk piwa. - Witamy w klubie.




Maszerowała w dół ulicy z bestiariuszem pod pachą i głową ciężką od myśli. Rosnący księżyc, wyłaniający się zza chmur, zdawał się szyderczo do niej śmiać; nie mogła pozbyć się przeczucia, że nadchodząca pełnia mogłaby przynieść odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań, a nawet na to jedno najważniejsze: dlaczego znajdowała się na celowniku?

Pluła sobie w brodę, że przystała na taki układ.

Nie mieszać się. Trzymać się z daleka.
 Udawać, że problem nie istnieje.

Nawet głos zdrowego rozsądku, który tak często zatruwał jej życie, dał za wygraną. Ostatnie kilkanaście godzin przypominały jej karuzelę w wesołym miasteczku, którą ktoś przestawił na najszybsze obroty.

- Max!

Zatrzymała się. Castiel dogonił ją w kilku susach.

Przez myśl przeszło jej, że wygląda na chorego - miał wyraźnie przekrwione oczy i zapadnięte policzki.

- Hej, dobrze się czujesz?

Castiel kiwnął sztywno głową, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć. Nie czuł się dobrze już od naprawdę długiego czasu.

- Mam do ciebie pytanie odnośnie... - Zawahał się; Max spojrzała na niego wyczekująco. - Aniołów.

Nie mogła powiedzieć, że się tego nie spodziewała.

- Strzelaj.

- Czy któryś z nich... - zawahał się - powiedział ci dlaczego... chcą cię zabić?

Max zmarszczyła brwi.

Chcą, przeszło jej przez myśl. Czas teraźniejszy.

- Powiedział - przytaknęła - ale nie miało to najmniejszego sensu.

- To znaczy?

- To znaczy, że nic nie znaczy - Wzruszyła ramionami. - Usłyszałam tylko coś w stylu "jesteś zagrożeniem dla naczynia!" Jakiego, do cholery, naczynia? Kompletne bzdury.

Castiel znieruchomiał.

- Kiedy... kiedy to było?

- Ze trzy, chyba cztery lata temu. - Zamyśliła się. – Pamiętasz te trzęsienia ziemi i inne kataklizmy? To był ten rok.

Nie odpowiedział.

- Ma to jakieś znaczenie?

- N-nie. - Cas pokręcił przecząco głową. - Rzeczywiście, kompletne bzdury.

Max odpowiedziała mu gorzkim uśmiechem.

- Jak mówiłam - rzuciła odchodząc. - Skrzydlate skurwysyny z harfami.

Castiel patrzył za nią w osłupieniu jeszcze przez kilka chwil, dopóki nie skręciła w jedną z bocznych alejek. Mozolnym ruchem sięgnął do kieszeni płaszcza po telefon i wybrał numer do Deana.
Ulica pogrążyła się w ciszy.

- Ja nie mam harfy. - mruknął Cas, nim Dean zdążył odebrać telefon.




Stacja benzynowa w zabitej dechami mieścinie niedaleko Thief River Falls była pierwszą czynną w hrabstwie, na jaką natrafił.

- Trzeci dystrybutor. I puszkę Sprite'a, poproszę.

Ekspedientka nawinęła kosmyk włosów na palec, rzucając mu pozbawione zainteresowania spojrzenie. Aspen Vega z ciężkim westchnieniem wysilił się na uśmiech, idiotycznie pogodny w stosunku do pory dnia.

Wczesnym rankiem kokieteria kompletnie nie szła po jego myśli.

- Poprosiłbym o szybką obsługę... - Rzucił okiem na identyfikator przypięty do jej koszulki. - Caroline, słońce. Zrobisz to dla mnie?

Caroline zmrużyła ostrzegawczo oczy i - najwolniej jak tylko potrafiła - sięgnęła do stojącej za jej plecami lodówki.

- No chyba kurwa sobie jaja...

Uniosła brwi, fukając pod nosem.

- Spieszysz się facet na pogrzeb czy jak? - rzuciła opryskliwie.

Aspen zacisnął nerwowo palce na trzymanym w dłoniach portfelu.

- No widzisz słońce, troszeczkę się spóźniłem. - odparł, wzruszając ramionami. - Staruszek gnije pod ziemią już od kilku dni. 

Policzki Caroline przybrały kolor dojrzałego pomidora.

- To dostanę tego Sprite'a czy nie?

- Tak tak, już... Ja, już...

Aspen uśmiechnął się pod nosem, ignorując dziwne ukłucie w klatce piersiowej, pojawiające się za każdym razem, gdy wspominał swojego ojca.

- Życzę miłej podróży! - rzuciła Caroline z przesadną uprzejmością, gdy skierował się do wyjścia. - I oczywiście zapraszamy ponownie!

Szarpnął za klamkę gwałtowniej, niż miał w zamiarach.

- A całuj mnie w zad, głupia ropucho.

Uderzyła go fala lodowatego, nocnego powietrza. Owinął się ciaśniej kurtką i wytężył wzrok. Gdzieś w ciemnościach zaparkował samochód, stary pickup z rzężącym silnikiem i ubłoconym jednośladem na pace. Minęło kilka dobrych chwil zanim jego oczy przyzwyczaiły się do mroku; niebo na wschodzie zaczynało przybierać kolor ciemnoszarej papki, gdy siadał za kierownicę. Zawiesił wzrok na jasnym punkcie ponad linią drzew, przyciskając zmarznięte dłonie do nawiewu.

Myśl o powrocie do Misty Hill napawała go absurdalnym wręcz przerażeniem. Uciekając z miasta poprzysiągł sobie, że nigdy więcej do niego nie wróci, nawet obok niego nie przejedzie - teraz tę obietnicę łamał, choć z teoretycznie słusznych powodów.

Nie rozmawiał z ojcem od lat; nawet gdyby chciał, Walker Vega prędzej zrzuciłby na siebie samochód z podnośnika niż odebrał od niego telefon. Teraz jednak - leżąc kilka stóp pod ziemią - miał raczej ograniczone możliwości wyrażania sprzeciwu.

Aspen był w drodze od wielu dni, w gruncie rzeczy z biletem w jedną stronę. Całe swoje życie zostawił na drugim końcu kraju, uciekając przed skutkami własnych beznadziejnych decyzji i bałaganem, którego nie potrafił naprawić.

A Misty Hill czekało - ciche i spokojne, bezgłośnie się z niego śmiejąc.

Tego właśnie obawiał się najbardziej.